Muzyczna elektronika zagościła w moim życiu wraz z kultową formacją The Prodigy. Ich „techno punk” poznałem około 1997 roku, czyli w momencie wypuszczenia „The Fat of The Land”. Z ekranów telewizorów niemal nie schodziły ich ówczesne single – „Firestarter” i „Breathe”. Za kieszonkowe szybko uzupełniłem ich dyskografię na kasetach magnetofonowych, a gdy miałem okazję, kupowałem nawet single. Ku swojemu zaskoczeniu odkryłem, że ich najbardziej rave’owy album, czyli debiutancki „The Experience”, jest dla mnie numerem jeden. Wtedy stało się dla mnie jasne, że nie samymi gitarami człowiek żyć musi. W 2006 roku oddałem hołd starym idolom, jadąc samotnie na ich koncert do Katowic. Okupiłem to skrajnym niewyspaniem i wyczerpaniem, związanym z podróżą zatłoczonym pociągiem. Na koncercie tłum rozerwał mi ponadto plecak i zgubiłem między innymi dokumenty koleżanki, ale zdecydowanie było warto.
W latach dziewięćdziesiątych muzykę elektroniczną poznawałem również od tej nieco bardziej przaśnej strony, poprzez happy hardcore i głównych przedstawicieli tego nurtu – Dune i Scootera. Równocześnie nie obcy byli mi bardziej ambitni wykonawcy – chociażby Fatboy Slim, Chemical Brothers, Massive Attack, Apollo 440, Moby czy Underworld.
Około 2016 roku zainteresowałem się natomiast rosnącymi jak grzyby po deszczu festiwalami techno, tworzonymi w duchu idei Do It Yourself i całą ich otoczką. Ciekawość zaprowadziła mnie między innymi na słynny Garbicz Festival oraz pomniejsze, lokalne eventy.