sorrowkillsyouth. Ekspresja formą terapii [WYWIAD]

Sorrow Kills Youth
fot. Ondrej Tylcer

Pod pseudonimem sorrowkillsyouth (lub w skrócie: SKY) kryje się warszawska artystka i producentka. Jej twórczość to frapująca i starannie przemyślana kreacja, która dla niej samej stanowi formę terapii. Ta zjawiskowa i utalentowana „wiedźma” oraz jej muzyka, nie powinny pozostawić Was obojętnymi. Podobnie jak szczery i rzeczowy wywiad, którego SKY udzieliła mi po ostatniej wizycie w Gorzowie na Dym Festiwalu. 

„Smutek zabija młodość”, ale przecież nie tylko ją. Skąd wziął się Twój pseudonim artystyczny?

– Pseudonim SKY powstał spontanicznie i bezrefleksyjnie. Kiedy wypuściłam pierwszą EPkę do Internetu, nie spodziewałam się, że projekt będzie miał rozwinięcie. Musiałam podać nazwę projektu na bandcampie. Moim guilty pleasure był wtedy kawałek Sky Ferreiry „Everything is embarrassing”. Stąd SKY. Potem, w olśnieniu, powstało rozwinięcie w sorrowkillsyouth, pisane razem, z inspiracji lo-fi side projektem Bones’a: surrenderdorothy. Kiedyś wydawało mi się, że zmarnowałam co najmniej dekadę swojego życia na zagłębianie się we własnym smutku, rzucanie się w sytuacje, które ten smutek intensyfikowały, unicestwianie siebie na różne sposoby. Teraz myślę, że tak musiało być, musiałam trochę umierać wtedy. Dzięki tym wszystkim doświadczeniom mam siłę na istnienie dziś.

Jako że lubię muzyczne szufladki, to może określmy gatunkowo Twoją twórczość. To mroczna elektronika, witch house, a może coś więcej?

– To mieszanka różnych gatunków. Ludzie podchodzą do mnie po koncertach, dzieląc się tak różnymi skojarzeniami, że trudno byłoby określić to, co gram jednym tagiem. Sama słucham bardzo różnych gatunków, zależnie od nastroju. W tym, co tworzę, można znaleźć osady dark wave’u, witch house’u, r&b, slowcore’u, bedroom popu, shoegaze’u, noisu, dronu czy ambientu.

W feedbacku często pojawia się słowo „atmosfera”. Ludzie mówią mi, że „stworzyłam ładną atmosferę”. Nie mówią o kompozycjach czy tekstach, ale o odczuwaniu. Jestem początkującą producentką, nie potrafiłabym stworzyć utworu według reguł danego gatunku. Zaczęłam uczyć się Abletona równolegle do nagrywania „p r e y”. Zawsze wychodzę od brzmienia, które rezonuje z moim nastrojem. Może dlatego moja muzyka jest w pierwszej kolejności atmosferą. Bardzo lubię filmy i myślę, że muzyka filmowa, jako atmosfera, która jest tłem intensyfikującym sceny i uczucia bardzo mnie inspiruje. Chyba najczęściej słuchanym przeze mnie soundtrackiem jest ten do Zagubionej Autostrady Lyncha, stworzony przez uroczego demona, Angelo Badalamentiego, gdzie niepokojący ambient przeplata się z jazzowymi solówkami i rockowymi przebojami, i jako całość doskonale oddaje atmosferę filmu.

Muzyka jest dla Ciebie formą oczyszczenia i leczenia swoich demonów z przeszłości?

– Myślę, że dla każdego artysty ekspresja jest formą terapii. Tworzenie jest sposobem na zaprzeczanie nicości, którą odczuwamy. W kontekście klinicznym, w szpitalach psychiatrycznych, wykorzystuje się artystyczne narzędzia, na przykład w terapii zajęciowej, nakierowanej na twórczą ekspresję. Ja zmagam się z zaburzeniem osobowości borderline, w którym jednym z problemów jest zarządzanie własnymi emocjami. Kiedyś wyładowywałam emocje waląc głową w ścianę. Teraz otwieram Abletona.

Sorrow Kills Youth 2
fot. Agata Hudomięt

Podobno najlepiej tworzy Ci się nad ranem?

– Tak, ale tylko po nieprzespanej nocy. Tak powstał album „p r e y”. „Lullabies” powstały przed północą, bo pracowałam wtedy na etacie i rano byłam już w pracy.

A czy proces twórczy „podkręcasz” jakimiś środkami psychoaktywnymi?

– Już nie. Pierwszą EPkę, „Lullabies”, nagrywałam zapłakana i nietrzeźwa. Po wrzuceniu jej do sieci od razu poszłam na terapię, zaczęłam brać leki. Wcześniej alkohol był dla mnie sposobem na kontakt z emocjami. Obecnie staram się go ograniczać. Z różnym skutkiem… Ale teraz nagrywam i gram na trzeźwo. Na pewno jest to trudniejszy proces, bo nietrzeźwość obniża Twoją samokrytykę. Na trzeźwo surowiej się oceniasz, a rzeczywistość stawia większy opór. Ale myślę, że warto, bo ostatecznie najważniejsze dla mnie jest, żeby mieć siłę brnąć przez to piekło i wspierać innych na ich drodze.

Swoją twórczość wydajesz na kasetach magnetofonowych. Czemu właśnie ten nośnik?

– To niedrogi nośnik, który ma sens, jako przedmiot kolekcjonerski. Większość osób i tak streamuje muzykę. Kaseta jest też mniej delikatna niż CD. W moim starym samochodzie cała podłoga była usypana kasetami, rzucałam nimi, deptałam. Nadal działają. Może nadchodzący album wypuszczę też na winylu.

Twoją debiutancką płytę solową wydały Trzy Szóstki i Baby Satan Records. Co możesz powiedzieć o tych wydawnictwach i jak układa(ła) Ci się z nimi współpraca?

– Moją debiutancką EPkę wydały polskie Trzy Szóstki, Black Verb Records z Berlina i Popnihil ze Stanów. Label Baby Satan Records wtedy jeszcze nie istniał. Współpracowałyśmy dopiero przy releasie „p r e y”. Trzy Szóstki już nie istnieją, ale kiedy istniały, współpraca dobrze nam się układała, chociaż ja mam tendencję do przejmowania inicjatywy, więc przy wypuszczaniu „p r e y” sama zajęłam się zrobieniem kaset i promocją albumu. Krzysztof bardzo pomógł mi w wyjściu na światło dzienne. Dużo ludzi w Polsce kojarzy mnie właśnie z tej współpracy, na początku działalności Trzech Szóstek. Dziewczyny z Baby Satan Records znam od lat, mają swoje własne projekty muzyczne: Adi gra solo jako Dane Joe, Paz jako sissy johnny, a razem grają w glam garage’owym trio Jealous. Wiedzą jak funkcjonuje ta scena i cały czas mocno mnie wspierają.

Twoim występom najczęściej towarzyszy osobliwa oprawa wizualna. Tworzysz ją sama czy zdajesz się w tej kwestii na organizatorów imprez?

– Sama odpowiadam za oprawę wizualną. Nauczyłam się wozić ze sobą w trasę wszystko, włącznie z przedłużaczem. Działam na scenie DIY i jestem mocno przywiązana do „yourself”.

Domyślam się, że grając tak niszową odmianę muzyki, nie jest ona dla Ciebie źródłem dochodów. Czym zajmujesz się więc na co dzień i jak wygląda Twoje „szare”, pozakoncertowe życie?

– Na szczęście od kilku lat wszystko, co robię jest jakoś powiązane ze sceną i muzyką, chociaż pandemia mocno podcięła nam wszystkim skrzydła i przystopowała działania. Od dwóch lat dość intensywnie organizuję koncerty pod pseudonimem U n i c o r n. Przed pandemią pracowałam jako booker na Chłodnej 25. Aktualnie wróciłam do freelance’u. Doraźnie zaczęłam pomagać przy koncertach organizowanych przez Distorted Agency, tych, które nie zostały odwołane przez apokalipsę. Nie jest to jednak główne źródło moich dochodów, bo sama organizuję raczej małe koncerty. Pracuję więc za barem. Obecnie w Pardon To Tu, miejscu, które też jest mocno związane ze sceną, chociaż nie tak podziemną jak ta, w której się obracam.

Nie ulega wątpliwości, że tworzysz sztukę awangardową. A gdyby nagle pojawiła się okazja do zaistnienia w mainstreamie, skorzystałabyś z niej?

– Jeśli przez istnienie w mainstreamie rozumieć ograniczenie/rozproszenie wolności w podejmowaniu decyzji artystycznych, to nie. Jeśli szeroki odbiór, to jasne. Robię muzykę dla swojego zdrowia psychicznego, ale wydaję ją, żeby każdy mógł posłuchać. Nie obraziłabym się za 6 bilionów odsłuchań. Ale 6 bilionów ludzi nie potrzebuje mojej muzyki. Wystarczy mi, że dotrę do osób, które jej potrzebują, żeby się pocieszyć w trudnej chwili lub uratować sobie życie.

Wydaje mi się, że obecnie w mainstreamie dzieje się dużo ciekawych rzeczy. Artyści sami mogą się promować w Internecie i nie muszą być wykreowanym przez biznes muzyczny produktem, żeby dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Niezalowa estetyka DIY i lo-fi stała się nawet modna w mainstreamie, więc można sobie nagrywać w domu i za chwilę grać na największych festiwalach.

Sorrow Kills Youth 3
fot. Agata Hudomięt

Najciekawsze miejsce, w którym grałaś to…?

– Najciekawsze doświadczenie było na nocy kościołów w Czechach z tego względu, że po raz pierwszy poczułam się jak artysta kontrowersyjny. Mam niecenzuralne wizualizacje i śpiewam o diabłach. Myślałam, że będę grać w kościele, który jest rodzajem pustego squatu. Dopóki nie przyszedł ksiądz. Organizator zapowiedział mój koncert stojąc obok tego księdza. Na widowni były dzieci… Zaczęłam się martwić. Ostatecznie dzieci wyszły, bo zaczęłam grać dosyć późno. Ale jedna pani podeszła do organizatora w czasie mojego koncertu i oburzona prosiła, żeby to wyłączyć, bo w kościele tak nie można.

Na koniec chciałbym Cię zapytać o Gorzów Wielkopolski, bo stąd pochodzę, a Ty miałaś okazję już tutaj zagrać. Co sądzisz o tym mieście? Gdzieś chyba porównałaś je do Berlina?

– Uwielbiam do Was przyjeżdżać. Wielokrotnie miałam już przyjemność grania w Centrali i bycia zaopiekowaną przez Tomasza. Bardzo się cieszę, że mogłam w końcu zagrać na DYMie & pohangoutować z Wami w Sejfie. Podziwiam i szanuję zapał, zaangażowanie Tomasza, Mateusza & całej gorzowskiej ekipy w rozwijanie sceny.

Porównałam Gorzów do Berlina ze względu na swobodę i kreatywny vibe, jaki odczuwam odwiedzając Was. Ale to porównanie nie jest sprawiedliwe dla Gorzowa. Budowanie sceny w Berlinie jest łatwe. Można oprzeć ją o gromadzony od dziesięcioleci kapitał kulturowy sceny DIY, rozbudowaną infrastrukturę klubową i tysiące ludzi, w tym obcokrajowców przybywających z różnych stron świata, z własnym kulturowym zapleczem, z którymi można współpracować. Muzycy funkcjonują tam również w znacznie lepszej sytuacji ekonomicznej. Podziwiam scenę gorzowską za to, że działa na przekór. Ludzie nie tylko nie wyjeżdżają z Gorzowa, ale też do niego wracają.

Cieszę się, że takie miejsce jest na koncertowej mapie. Jako promotor często polecam zagranicznym zespołom kontakt z Gorzowem. Sama też lubię zbaczać z kursu będąc w trasie i poznawać małe, ale ciekawe sceny.