Po koncercie w poznańskim Eskulapie uznaję The Sounds za jedno z największych koncertowych odkryć w moim życiu.
Nie znalazłbym się na tym występie, gdyby nie mój kolega z Głogowa, który bardzo chciał Soundsów zobaczyć i przy okazji namówił mnie na wspólny wypad. W momencie, gdy dowiedziałem się o wydarzeniu, moja styczność z grupą ograniczała się do kilku przesłuchań „Living In America”. Z początku nie doceniłem tej płyty, podobnie jak całego zespołu, bo kolejnego albumu Szwedów poznać już nie chciałem.
Jednak zadeklarowanie swojej obecności na ich koncercie obligowało do zapoznania się z całą dyskografią formacji, tym bardziej, że liczy ona w tym momencie jedynie trzy albumy długogrające. Faworytem okazał się „Dying To Say This To You” z 2006 roku. Muszę jednak uczciwie zaznaczyć, że głównym motorem napędowym, który pchał mnie do Eskulapa 9 grudnia 2009 roku, była charyzmatyczna ślicznotka Maja Ivarsson, piastująca urząd wokalistki w Soundsach. Zachęcały zarówno teledyski, zdjęcia, jak i urywki koncertowe wiszące na Youtube. Spodziewałem się hipnotycznego seansu z nogami Mai w roli głównej i muzyką grupy w tle. I faktycznie przez cały koncert, jak zaczarowany, maślanymi oczami obserwowałem poczynania panny Ivarssonowej, choć moja uwaga wykroczyła stanowczo poza ramy jej boskich nóg…
Imprezę rozpoczęła jednak dwuosobowa formacja Matt And Kim, na którą to sporo osób przyszło w głównej mierze. Wraz z towarzyszami koncertowymi wpadłem nieco spóźniony do klubu, jednak zdołaliśmy załapać się na kilka kompozycji tego frapującego projektu muzycznego z Brooklynu. Uwagę zwracała przede wszystkim energiczna gra perkusistki i ogólny entuzjazm członków grupy oraz chwytliwe, syntezatorowe melodie. Ich muzyka określana jako indie pop przypominała momentami połamany nintendocore, co dodatkowo ciekawiło i przysparzało uśmiech na twarzy w zestawie z tupiącą nogą.
Następnie przyszedł czas na The Sounds. Nie będę wchodził w szczegóły związane z setlistą… Napiszę tylko, że band zagrał wszystkie moje ulubione piosenki, a to, że nie potrafię w tym momencie wymienić większości ich tytułów, nie ma zupełnego znaczenia. W każdym bądź razie w ziemię wgniotło mnie „Hurt You”, „Painted By Numbers”, „Living In America”, „Sounds Ego”… Mega seksowne było „Night After Night”, gdzie Maja została sama z pianistą na przyciemnionej scenie, paląc przy tym subtelnie papierosa. Ja też zapaliłem.
Zachowanie sceniczne frontmanki The Sounds zasługuje za osobną pracę naukową. O jej głosie powiedziano już wszystko – jest uznawana za jedną z najlepszych szwedzkich alternatywnych wokalistek, porównywana do legendarnej Blondie, to wszystko mówi samo za siebie. Odbiór jej urody zależy od osobistych upodobań, ale z drugiej strony pokażcie mi zdrowego chłopa, który nie chciałby wypić z nią czteropaka piwa albo czegoś mocniejszego… Ale miało być o scenowym usposobieniu Mai, a to po prostu zachwyca na każdej możliwej płaszczyźnie. Panna na scenie tańczy, skacze, wdzięczy się, kusi, wykonuje tylko jej znane, lecz niezwykle ponętne gesty, wkurwia gburowatego ochroniarza (zalotnie się do niego nachylając), flirtuje z kumplami z grupy, w końcu pali szlugi i tankuje browar. Aha, zapomniałem też o pluciu na publikę, co przypomniało mi stare, dobre, punkowe zwyczaje.
Poznański występ The Sounds pozostawił na mnie bardzo duże wrażenie, nie spodziewałem się, że ta grupa wypada tak okazale na żywo. Przyznać jednak trzeba, że miażdżącą robotę w tym przypadku wykonuje zalotna Maja, która wczoraj uświadomiła mi, że moja żona musi być rockmanką. Innej opcji nie widzę.
/2009 rok/