The Smashing Pumpkins Gliwice RELACJA 02.07.2024

Smashing Pumpkins Gliwice relacja

Odcinanie kuponów, przesadny profesjonalizm czy fanowska anhedonia? W występie The Smashing Pumpkins w Polsce niby wszystko grało, ale mi osobiście coś do końca nie zagrało…

Na wieść o tym, że legendarne Dynie przyjeżdżają do Polski w pierwszej kolejności była umiarkowana ekscytacja. Następnie była znaczna rezygnacja po zapoznaniu się z cenami biletów. Finalnie jednak zdecydowałem, że jadę, tym bardziej, że uderzyliśmy w czteroosobowym składzie. Tym razem było więc do kogo mordę otworzyć i z kim przeżyć muzyczne uniesienia. Ale czy było co przeżywać?

The World Is a Vampire Europe Summer 2024

Europejska część tegorocznej trasy The Smashing Pumpkins rozpoczęła się miesiąc temu w Birmingham. Sześć koncertów na Wyspach Brytyjskich uświetnił jako support przecież również legendarny Weezer. I zgadnijcie co. Tylko jeden z tych gigów nie został wyprzedany, ale podpięto mu status „low tickets”. W kolejnych występach publikę rozgrzewał mający swoje „pięć minut” dawno za sobą Interpol. We Francji, Włoszech i Grecji zagra/ł Tom Morello, a w Czechach miejscowi Please The Trees. Tam, gdzie grał Interpol wyprzedał się tylko jeden koncert (na siedem)…

W gliwickiej PreZero Arena byłem po raz pierwszy. Hala i jej zaplecze skojarzyły mi się ze Spodkiem – nie jest to obiekt przytłaczający wielkością i nie jest to klitka – jest więc w sam raz. Kolejki do stoisk gastronomicznych czy ruch na palarni były wręcz symboliczne. Jedynie merch był konkretnie oblegany i szczerze mówiąc jest to największy paradoks, bo tak absurdalnych cen nie widziałem jeszcze na żadnym koncercie. Koszulki od 200 złotych w górę czy plakat koncertowy kosztujący… 250 złotych. Być może Amerykańce gdzieś przeczytali, że w Polsce obserwujemy wzrost gospodarczy i odbudowę konsumpcji, ale wciąż kogoś zdrowo popierdoliło. Pazerny traci dwa razy i mam nadzieję, że tak było w tym przypadku, bo to już jest jawne dojenie fanów.

A wracając do samego występu, to chwilę spóźniliśmy się na ten nieszczęsny Interpol, ale po pierwszym odsłuchanym utworze stwierdziłem, że bardziej przysłużę się światu pijąc piwo na korytarzu, niż zostając na hali. Nigdy nie jarałem się tym zespołem i już się to nie zmieni. Co za nudziarze…

Niespełnione oczekiwania

Po supporcie przyszła kolej na wyczekiwaną gwiazdę wieczoru. The Smashing Pumpkins na tej trasie grają określoną setlistę, którą – nie udało mi się dojść według jakich kryteriów – uszczuplają lub ubogacają. W Gliwicach zaprezentowali 20 kompozycji, przy czym parę dni wcześniej w Holandii 22 utwory plus grane „z taśmy” intro i outro. Dwa dni później w Pradze Corgan i spółka również odegrali 20 piosenek, a więc chyba jak zawsze chuj Europie wschodniej w dupę.

Od strony technicznej czy wizualnej do tego występu nie można się w żaden sposób przyczepić. Wszystko było wykonane i zaprezentowane, jak należy. Ale nie jest to koncert, który skłonił mnie do odświeżania całej dyskografii zespołu po powrocie do chaty. Może to coś ze mną jest już nie tak, może to postępująca anhedonia, która zatruwa coraz więcej sfer życia. Może chodziło o to, że koncert oglądaliśmy z perspektywy trybun, tuż przy płycie, ale jednak na siedząco… A może to po prostu fakt, że grupa święcąca swoje największe sukcesy 30 lat temu nie jest już w stanie przekazać tych samych emocji, tylko po prostu gra swoje piosenki?

Jak już powiedziałem – technicznie tam niczego nie brakowało, muzycznie był to naprawdę świetny i wyrafinowany spektakl, ale zabrakło mi kontaktu z publiką, spontaniczności, ciar na plecach – wszystko było po prostu płaskie i zautomatyzowane. Grają po profesorsku, topka umiejętności, ale to piwo już się wygazowało…

Oprawa niestety też nie powalała. Zespół z tyloma ikonicznymi teledyskami i taką historią powinien serwować ludziom ucztę dla uszu i oka, wręcz teatr. Tu była tylko gra świateł, którą widziałem setki razy. Taki Blink 182 wciąga dupą The Smashing Pumpkins pod względem show, a woła mniej za bilety…

Suchar wieczoru

Billy niestety nie był zbyt skory do interakcji z publicznością, wobec czego rolę konferansjera przejął zawsze elegancki James Iha. Jego słowa były jednak wyrazem podręcznikowej kurtuazji i nie dowiedzieliśmy się z nich nic, czego byśmy nie wiedzieli: „Such a nice audience, such a beautiful country. We’re glad to be here”.

Lider zespołu odpalił się natomiast przed wykonaniem „Disarm” (swoją drogą bardzo ładnym) i tym samym byliśmy świadkami jednej z najbardziej krindżowych (jak to mówi generacja Z) konwersacji w historii muzycznych występów na żywo:

Billy: James, how are you feeling tonight?

James: I feel great, how are you doing?

Billy: James, I’m dead. Have you ever played on stage with corpse? That’s me.

James: Yyyy… Funnily enough.

Kurtyna

Wampir ma plastikowe kły?

Corgan, który w 1998 roku straszył z telewizora w teledysku „Ava Adore”, ponad 20 lat później na scenie próbując naśladować ten wampirzy chód wyglądał po prostu groteskowo z tym dużym babzunem. Pod względem image zespołu, niestety też się wszystko rozmyło. Nawet dziecko zauważy już, że ten wampir ma plastikowe zęby. A jego orkiestra nie wygląda jak paczka freaków i ghouli, lecz zbieranina osób z zupełnie innych bajek i krain, co zresztą się potwierdza w rzeczywistości. Dla niewtajemniczonych – koncerty z Corganem, Ihą i Chamberlinem grają jakaś lalka z castingu, syn Petera Hooka i panna z Australii.

Podsumowując – trzy razy NIE! Czy występ mnie zachwycił. Nie. Czy będę go pamiętał do końca życia? Nie. Czy żałuję, że pojechałem do Gliwic. Nie.