Stało się. The Smashing Pumpkins, weterani alternatywnego rocka, jedna z muzycznych ikon lat ’90, powracają. W zmienionym składzie, z nowymi siłami, ale czy z nowymi pomysłami?
Już słychać głosy, że nowej płycie Dyń brakuje emocji, szczerości, dramatyzmu etc. Starzy fani nie mogą się też pogodzić z brakiem Jamesa Ihy i D’Arcy Wretzky, którzy to na stałe wpisali się w świadomość miłośników zespołu, jako współtwórcy jego wielkich sukcesów. Ale to przecież zawsze Corgan był głównodowodzącym i twórcą większości materiału.
Pojawiła się również inna, istotna zmiana. The Smashing Pumpkins zaczęli poruszać w swej twórczości kwestie polityczne. Świadczy o tym już sama okładka, prezentująca Statuę Wolności zanurzoną po kolana w bezkresie wody, co według jej twórcy – Sheparda Faireya, stanowi komentarz do bieżącej sytuacji politycznej Stanów Zjednoczonych, ale też do problemu efektu cieplarnianego. Cóż, widocznie taki nastał duch czasów – nomen omen zeitgeist, że nawet Dynie muszą głośno mówić o polityce i skażać nią swój dotąd czysty ogródek. Szkoda, bo od tej dziedziny życia staram się uciekać już od dawien dawna, a sam zespół – jego okładki, teledyski i oczywiście piosenki, zawsze kojarzyły mi się ze zdrowym, bajecznym eskapizmem.
Co więc sprezentowali nam Billy Corgan i Jimmy Chamberlin? Od razu należy zaznaczyć, że „Zeitgeist” nie jest płytą przełomową, ale nie jest też kolejnym pokazem bezsilności Corgana. Widać, że muzyk jednak najlepiej czuje się pod szyldem formacji, która wyniosła go na szczyty. Na pierwszy ogień, jako singiel, poszła „Tarantula” – energiczny pokaz połączenia rozbudowanej, szorstkiej alternatywy z chwytliwym refrenem. Moim numerem jeden pozostaje jednak zamykający płytę, piękny, wzruszający i melancholijny „Pomp And Circumstances”, któremu bliżej do niejednej piosenki Enyi, niż do rockowo-psychodelicznych popisów. Już wiem, że będzie to jeden z nieodłącznych elementów nostalgicznych wieczorów, których w te wakacje czeka mnie dość sporo. Na uwagę zasługuje też „Neverlost”, które miejscami przywodzi na myśl The Cure z ostatniej płyty (!). Ciekawie brzmi „Starz”, a „(Come On) Let’s Go!” nie pozwala zasnąć.
Reszta utworów zawartych na krążku jest dobrym uzupełnieniem wcześniej wspomnianych, co czyni z „Zeitgeist” album spójny i zgrabnie zgrany. To porcja solidnego, amerykańskiego, alternatywnego grania, które moim zdaniem udanie nawiązuje do takich klasyków, jak „Siamese Dream”. Nie ma póki co mowy o powrocie do dawnej świetności, ale nie ma też obciachu i odcinania kuponów.