Jest rok 2002. Blood For Blood w styczniu wydali swój krążek „Outlaw Anthems” i już chyba w pełni przekonali się do mocy i chwytliwości melodyjnego hc/punka…
Do boju rusza więc projekt Sinners & Saints, w którym Rob Lind gra ze swoim bratem, Markiem. Płyta „The Sky Is Falling” przynosi idealny mariaż pomiędzy hardcore punkiem i ultra-melodyjnym, ulicznym rock’n’rollem. Zespół wydaje swój debiutancki album i popada w zapomnienie… Grupa wróci tylko na chwilę, po 13 latach, by nagrać split z formacją Roba o nazwie Ramallah.
Album „The Sky Is Falling” pierwotnie ukazał się jedynie na kompakcie. Miłośnicy czarnych krążków musieli czekać aż do 2013 roku, by Bridge Nine Records wypuściło trzy kolory winyla tego przebojowego, ciekawego i jednocześnie zapomnianego materiału. Wyszło 100 egzemplarzy płyty w kolorze „coke bottle clear”, 300 jednostek szarego marmuru i 600 winyli w kolorze białym.
Do mnie z drugiej ręki trafił krążek szaro-marmurkowy dzięki zajebistej grupie kolekcjonerskiej „CZAD’EM ALL” na Facebooku. Polecam z całego serca i żałuję, że trafiłem tam tak późno. Wspaniale zachowany egzemplarz w idealnie dopasowanej okładce. Płyta oraz cover w stanie mint, do tego szybka wysyłka i bardzo przystępna cena. Miłośnicy punk rocka nie robią miłośników punk rocka w chuja, nie zdzierają z nich i jest to bardzo budujące.
Sinners & Saints – The Sky Is Falling, czyli rezygnacja i nadzieja
Wracając do Sinners & Saints, to warto wspomnieć kilka słów o ich lirykach. Teksty w dużym stopniu opowiadają o historiach, które znamy z płyt Blood For Blood. Wewnętrzny spór, autodestrukcja, uzależnienie od używek. Brak poszanowania dla własnego życia, niedopasowanie społeczne, ucieczka w świat eskapizmu i chęć rozstania z tym łez padołem poprzez samobójczą śmierć. Ale też nieudane związki, potrzeba oddania drugiej połowie serca. Spacery po wyludnionym mieście nocą i poszukiwanie własnej duszy wśród tego krajobrazu. Tęsknota za przeszłością i lepszymi czasami, za utraconymi przyjaźniami. Bijatyki, wspomnienia i wyrzuty sumienia, gdy po raz kolejny spoglądasz na dno butelki lub kieliszka. Ulotność chwili i życia. Mrok skrywany w sercu. Zbawienie.
Z pewnością nie była to muzyka dla bogatych dzieciaków z przedmieść. Ale z drugiej strony w kilku, dosłownie kilku momentach, mogła tak brzmieć od strony muzycznej. Co moim zdaniem dodaje jedynie brawury tej płycie, bo jest to egzystencjalny jad wstrzyknięty w brzmieniowy „cukierek”.
Bo pomimo całego destrukcyjnego i negatywnego ładunku, który zawsze towarzyszył twórczości Roba Linda, na tej płycie słychać również nadzieję. Nadzieję na uratowanie siebie. Jeśli się nie mylę, Rob miał ogromne problemy z alko i dragami w tamtym czasie, a trzeźwość udało mu się wypracować dopiero kilkanaście lat później.
Pozdrowienia dla Wasted Youth Crew. Nigdy się nie poddawajcie.