Pewnego dnia mój towarzysz zagranicznych, koncertowych wojaży przesłał mi link, który sugerował, że w berlińskiej Zitadelle wystąpi jakiś zespół…
Rok temu podziwialiśmy tam wyczyny Mike’a Nessa i jego Social Distortion, stąd pomyślałem od razu, że amerykanie szybko wracają do stolicy Niemiec. Jakież ogarnęło mnie zdziwienie, gdy otworzyła mi się strona z informacją, że w Berlinie zagra absolutna legenda folk punka – wielcy The Pogues. Zdążyłem pogodzić się już z myślą, że prędzej lider Shane MacGowan „wyciągnie kopyta”, niż nadarzy się okazja, by zobaczyć tę kultową grupę na żywo w rejonach Polski, a tu taka niespodzianka! Czym prędzej zorganizowaliśmy bilety i ustaliliśmy trzyosobową ekipę, składającą się z dwóch reprezentantów ziemi gorzowskiej, oraz jednego reprezentanta ziemi tczewskiej.
Na terenie Cytadeli zjawiliśmy się około godziny 18:30. Wówczas miał rozpocząć się koncert, jednak organizatorzy nie ustrzegli się dziesięciominutowego poślizgu, który prawdopodobnie był efektem mało łaskawej tego dnia pogody. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że w roli supportu wystąpią amerykanki z Civet. Ich krótki, deszczowy występ okazał się wydarzeniem bez historii. Mało odkrywcze kompozycje grupa nadrabiała wyglądem i niezłym kontaktem z publicznością, wobec czego ze sceny zeszła z twarzą. Wszyscy jednak czekali na zapijaczonego romantyka i jego kolegów z zespołu. Średnia wieku publiczności, która tłumnie zgromadziła się, mimo niekorzystnej aury, była bardzo wysoka. Przed imprezą osobnik o podejrzanym kolorze skóry pytał nas o wejściówkę na koncert, co mogłoby świadczyć, że występ został wyprzedany. Wśród audytorium garstka punków lub skinów, którzy podobno w przeważającej części zapełniają koncerty Pogues na wyspach. Miałem wrażenie, że berliński gig przyciągnął głównie miłośników muzyki i kultury irlandzkiej, choć refreny nuciło mnóstwo osób, a sporo person w zróżnicowanym wieku stawiło się w koszulkach autorów „If I Should Fall From Grace With God”.
Tak się złożyło, że kilka miesięcy wcześniej pisałem artykuł, który traktował między innymi o Shanie i jego uzależnieniu, które wpłynęło na umiejętności wokalne Irlandczyka. Byłem niezwykle ciekaw, jak moje wyobrażenia oraz zapisy koncertowe zweryfikuje występ na żywo. Grupa kazała sporo na siebie czekać, ale jej wejście pozwoliło zapomnieć o przeczekanych minutach. Pierwsi na scenie pojawili się instrumentaliści formacji, na czele ze Spiderem Stacy i Philipem Chevronem. Jako ostatni, przy ogromnej owacji publiczności, na scenie pojawił się MacGowan. Rozbawiony, wyluzowany i napierdolony, jak przysłowiowa stodoła. Na swą głowę z uporem naciągał cylinder, który komponował się z eleganckim, choć nieco przybrudzonym garniturem. Czarne szaty wyraźnie kontrastowały z karnacją skóry Shane’a, która również w porównaniu z innymi muzykami Pogues, wydawała się trupio blada. Zaczęli od nieśmiertelnych „Streams Of Whiskey” i „If I Should Fall From Grace With God”, następnie “Broad Majestic Shannon” i wszyscy byli już bezgranicznie oczarowani. Setlista była bardzo zadowalająca, choć oczywistą sprawą jest, że zawsze pozostanie kilka piosenek, „których zabrakło”. W przypadku tej grupy jednak koncert musiałby trwać ze trzy godziny, a śmiem wątpić czy Shane podołałby tyle czasu. Z piosenki na piosenkę był bowiem coraz bardziej pijany, za sprawą drinów, które czekały na niego na specjalnie przygotowanym stoliczku przy mikrofonie. A należy zauważyć, że już podczas pierwszych utworów zdarzało się staremu chwiejowi bełkotać czy wejść w refren z kilkusekundowym opóźnieniem. Pod koniec występu, słowa wypowiadane do publiczności przez MacGowana, musieli tłumaczyć koledzy z kapeli, co wyglądało nad wyraz komicznie. Nikt jednak nie miał poczciwemu Shane’owi za złe jego stanu, bo przecież przez te wszystkie lata stał się on jednym z jego znaków rozpoznawczych. Zresztą, skoczne zachowanie reszty kapeli oraz uderzanie głową w aluminiową tackę przez trwanie całej „Fiesty” przez Spidera, dawały do zrozumienia, że MacGowan nie musiał pić przed występem do lustra.
Koncert Pogues w Berlinie pozostawił bardzo ciepłe i wyraziste wspomnienia. Być może była to pierwsza i ostatnia okazja, by zobaczyć tę kultową załogę na własne oczy. I mimo tego, że alkoholizm Shane’a faktycznie wpływa na jakość jego śpiewu oraz wykonywania piosenek, to każde pieniądze są warte przybycia na ich występ. Nie zrozumie tego nikt, kogo ta muzyka nie oczarowała, jednak berliński koncert pokazał, że kompozycje tego zespołu to ponadczasowe perełki, które potrafią zakorzenić się w sercu młodego punka, kobiety w średnim wieku czy posiwiałego jegomościa z rybą na głowie i brodą zaplecioną w dwa warkocze. Było wyjątkowo.
fot. Grisza
/2010 rok/