Który z irlandzkich muzyków wydaje Ci się najbardziej charakterystyczny, zasłużony i utalentowany? Bono? Sinead? Geldof? A może członkowie The Cranberries? A obiło Ci się o uszy nazwisko MacGowan? Shane MacGowan? Jeśli nie, to teraz masz okazję, by nadrobić zaległości.
Shane MacGowan przyszedł na świat w Anglii, w dzień Bożego Narodzenia 1957 roku. Jego rodzice, Therese i Maurice, znajdowali się akurat w odwiedzinach u krewnych. Nieprzychylne Shane’owi osoby często wypominają mu fakt urodzenia w Anglii, nazywając go „Irlandczykiem drugiej kategorii”. Dzieciństwo jednak spędził w Tipperary, w rodzinnym domu państwa MacGowan. Z relacji babci Shane’a, Monici, wynika, że wnuk od najmłodszych lat miał styczność z muzyką. Jego rodzina bowiem była bardzo umuzykalniona, zresztą sam MacGowan już w wieku 3 lat dał swój pierwszy koncert przed domownikami.
W poszukiwaniu pracy i lepszej przyszłości Maurice i Therese wyjechali z synem do Anglii, gdy ten miał sześć lat. Do swej ukochanej Irlandii i rodzinnego domu Shane powracał w czasie letnich wakacji. Był bardzo uzdolnionym i inteligentnym młodzieńcem. Uczęszczał do elitarnej Westminster School, gdzie po raz pierwszy zażył narkotyki (w wieku czternastu lat) i skąd został po tym incydencie wyrzucony.
Punkowe sutki Shane’a MacGowana
W połowie lat ’70 Shane wstąpił do środowiska rodzącej się sceny punk rock w Londynie. „Punk zmienił moje pieprzone życie. To, że byłem brzydki, przestało mieć znaczenie”. Słowa te miały swoje uzasadnienie. MacGowan nie grzeszył urodą, miał odstające uszy i duże braki w uzębieniu, które z biegiem lat się znacznie powiększały. Charakterystyczny stan uzębienia stał się swoistą wizytówką Irlandczyka.
Kapelą, która odmieniła jego życie, okazali się legendarni Sex Pistols. Do dziś ma do nich ogromny sentyment i respekt i do dziś zna na pamięć tekst do ich sztandarowego hymnu „God Save the Queen”.
W październiku 1976 roku fotografie nieznanego jeszcze Shane’a trafiły do prasy, a to ze względu na incydent, do którego doszło na koncercie innej legendy punka‘77 – The Clash. MacGowan pod sceną w dość specyficzny sposób „bawił się” z pewną dziewczyną, gryząc i tnąc do krwi swoje ciała. Jedna z gazet nazwała parę młodzieńców kanibalami.
Na fali popularności nowo powstałego gatunku, Shane postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i z obserwatora stał się muzykiem, powołując do życia formację The Nipple Erectors. Nazwa zespołu okazała się jednak zbyt szokująca, zespół posądzano o seksizm, muzycy byli więc zmuszeni do skrócenia nazwy na The Nips. Mini przebojem okazał się pogodny utwór „Gabrielle”. The Nips stanowili sztandarowy zespół nurtu punk’77, jednak w moim odczuciu pozostali kapelą niedocenioną i zapomnianą. Pozostawili po sobie jedną płytę i kilka singli, rozpadając się na początku lat osiemdziesiątych. Warto wspomnieć, że do grona ich fanów zaliczał się m.in. frontman The Jam, Paul Weller, który był producentem ich ostatniego singla pt. „Happy Song”.
Pogue Mahone, czyli całowanie w dupę po irlandzku
Po rozpadzie Nipsów Shane imał się różnych zajęć aż do października 1982 roku, kiedy to doszło do pierwszego występu zespołu o nazwie Pogue Mahone. Genezy powstania kapeli należy doszukiwać się w wydarzeniach, do których doszło około osiemnaście miesięcy przed debiutem na scenie. Wówczas to Shane MacGowan i Peter „Spider” Stacy spotkali się na herbacie u wspólnego kolegi. MacGowan wykonał na gitarze akustycznej energiczną, szybką interpretację starej wojskowej przyśpiewki „Poor Paddy Work On The Railway”. Spidera olśniło, a chłopaki zaczęli kompletować skład do swej nowej grupy. Otrzymała z inicjatywy Stacy’ego nazwę Pogue Mahone (co w języku celtyckim oznacza „Pocałuj mnie w dupę”).
Wkrótce członkowie byli zmuszeni do zmiany nazwy zespołu. Telewizja BBC odkryła prawdziwe znaczenie dwóch słów, co mogło przynieść jedynie więcej szkód, niż pożytku. Tak więc Pogue Mahone przerodzili się w The Pogues. Skład zespołu zaczął się krystalizować, a w 1984 wydano ich pierwszy materiał pt. „Red Roses For Me”.
Od początku istnienia najmocniejszym punktem zespołu, obok łączenia tradycyjnych, irlandzkich melodii folkowych z punkową energią, były teksty MacGowana. Opowiadały o miłości, pijackich przygodach, piwie, whiskey, Irlandii, ale nie uciekały od tematów poważniejszych, takich jak wojna, śmierć czy konflikt irlandzko-angielski.
The Pogues, czyli folk punk
Płyta „Red Roses For Me” zaprezentowała światu nowy gatunek muzyczny, nazwany folk punkiem. Stanowiła ona mieszankę tradycyjnych standardów irlandzkich w interpretacji The Pogues oraz ich autorskich piosenek. Na debiutanckim materiale znalazł się jeden z najpopularniejszych utworów w historii zespołu, czyli „Streams of Whiskey”. Piosenka jest często chętnie grana przez innych wykonawców, jak chociażby The Bloody Irish Boys czy szczecińskich folk-rockowców z Emerald.
Poguesi poszli za ciosem i już rok później ukazał się ich drugi album pod tytułem „Rum, Sodomy & The Lash”, który nawiązywał do wypowiedzi Winstona Churchilla odnośnie sytuacji panującej w brytyjskiej marynarce wojennej. W moim odczuciu jest to najlepsza płyta ekipy Shane’a. Występuje tu duże zróżnicowanie tematyczne, a takie łobuzerskie przeboje, jak „Sally MacLennane” spotykają się z pięknymi, nastrojowymi utworami jak „I’m a Man You Don’t Meet Every Day” czy „A Pair Of Brown Eyes”. Zapoznając się z twórczością The Pogues warto sięgnąć po tę rewelacyjną pozycję, która pomimo upływu lat wciąż jest świeża i porywająca.
If I Should Fall From Grace With God
„If I Should Fall From Grace With God” to według krytyków szczytowe osiągnięcie zespołu. Trudno się z tą opinią nie zgodzić. Wydany w 1987 roku album rozpoczyna piosenka tytułowa, która stanowi esencję stylu, jaki zapoczątkowali Poguesi. Jest to również najlepszy i najbardziej eneretyczny numer w historii kapeli.
Dodatkowymi atutami trzeciego w dorobku zespołu longplaya są „Fairytale Of New York”, „Lullaby Of London” czy „The Broad Majestic Shannon”. Warto szczególną uwagę zwrócić na dwie pierwsze z wymienionych kompozycji. „Fairytale Of New York” to utwór, w którym Shane zaśpiewał z Kirsty MacColl – córką znanego, irlandzkiego pieśniarza Ewana MacColla (którego utwory znalazły się w repertuarze Poguesów). Piosenka ta jest uznawana przez fanów muzyki na całym świecie za najlepszy gwiazdkowy utwór! Z kolei „Lullaby Of London” to niepodważalny dowód ogromnego kunsztu twórczego MacGowana. Na „If I Should…” nie brakuje też eksperymentów z muzyką orientalną i meksykańskimi rytmami, co niewątpliwie podnosi walor artystyczny płyty.
Kolejna płyta Shane’a i spółki nie utrzymała bardzo wysokiego poziomu swych poprzedniczek. „Peace and Love” (1989) nie jest jednak albumem słabym. Znalazły się na nim m.in. tak świetne kompozycje, jak „White City” czy „Misty Morning, Albert Bridge”. Na stałe weszły one do koncertowego repertuaru grupy.
Pijana twarz zespołu na wylocie
Wydana w 1990 roku płyta zatytułowana „Hells Ditch” to ostatni materiał, jaki Poguesi nagrali z ich liderem. Cierpliwość członków zespołu względem Shane’a skończyła się po tournee w Japonii w 1991 roku. MacGowanowi coraz częściej zdarzało się spóźniać na występy lub być kompletnie pijanym, co oczywiście wykluczało możliwość śpiewu. W takich sytuacjach zastępował go Spider Stacy lub Joe Strummer, legendarny lider The Clash. Sam album „Hells Ditch” jest powrotem Poguesów do świetnej formy i ostatnim w pełni udanym longplayem zespołu.
Po odejściu MacGowana The Pogues nagrali jeszcze dwie płyty, na których rolę wokalisty przejął Stacy. „Waiting for Herb” (1993) oraz „Pogue Mahone” (1996) są albumami przeciętnymi. Okazało się, że pomimo wielu wad Shane’a, Poguesi nie są w stanie poradzić sobie bez charyzmatycznego lidera, świetnego kompozytora i tekściarza. Po wydaniu „Pogue Mahone” zespół rozwiązał się…
Papież Shane
Nie jest tajemnicą, że mało kto wróżył Shane’owi dożycie czterdziestki. Jednak legendarny Irlandczyk w latach ’90 wydał na świat materiały nagrane z formacją The Popes, zagrał sporo koncertów, a dwudziestego grudnia 1997 roku świętował swoje czterdzieste urodziny.
Po wyrzuceniu z Pogues’ów Shane nagrał z Nickiem Cave’em interpretację szlagieru „What a wonderfull world” w 1992 roku, a dwa lata później ukazała się pierwsza płyta formacji Shane MacGowan and The Popes pod tytułem „The Snake”. Na albumie tym tradycyjnie nie zabrakło folku, ale tym razem spotkał się on z typowo rock’n’rollowym graniem. Mamy tu wiele mocnych i kąśliwych piosenek, jak np. „That Woman’s Got Me Drinking” czy „The Church Of The Holy Spook”. Na reedycji “The Snake” znalazły się przepiękne kompozycje wykonane w duetach z Marie Brennan oraz Sinead O’Connor. Oprócz rewelacyjnie śpiewających pań, gośćmi na płycie są Spider Stacy i aktor Johnny Deep, który zagrał na gitarze.
Mother Mo Chroi
Drugi album formacji „Crock of Gold” został nagrany w 1997 roku. Jest to album dość różnorodny stylistycznie. Spotkały się na nim takie gatunki, jak folk, country, rockabilly i rock, nie zabrakło też rytmów karaibskich (!) Album wyróżnia także warstwa tekstowa, która jest bardziej osobista, niż zwykle. W kompozycji „Mother Mo Chroi” MacGowan opowiada swoją historię, opisuje zakorzenioną w sercu miłość do Irlandii i na koniec wyznaje, że wraca do swojego rodzimego kraju, mając świadomość, że z każdym rokiem pozostaje mu coraz mniej życia… Nad całym albumem unosi się aura nostalgii, refleksji i tęsknoty za starymi, lepszymi czasami.
Dyskografię projektu Shane MacGowan and The Popes dopełnia koncertówka „Across the Broad Atlantic”. Prezentuje klasyczne folk punkowe aranżacje utworów z dwóch płyt studyjnych oraz wiecznie żywe piosenki Poguesów.
Rok 2001 przyniósł oprócz bardzo dobrego filmu dokumentalnego zatytułowanego „If I Should Fall From Grace: The Shane MacGowan Story” reaktywację zespołu The Pogues. Kapela, wraz z Shane’em, zagrała gwiazdkową trasę koncertową. W 2004 roku nastąpiło kolejne zejście muzyków w celu występów na żywo. Tym razem zespół zagrał dziewięć koncertów w Wielkiej Brytanii. Natomiast w 2005 roku Poguesi koncertowali w Japonii, Hiszpanii i ponownie w Zjednoczonym Królestwie. Muzycy wyraźnie się postarzeli, jednak wciąż czerpią radość ze wspólnego grania i dają powody do euforii wielu fanom rozsianym po całym świecie.
I’m a Man You Don’t Meet Every Day
W oczach osób postronnych Shane MacGowan zapewne jawi się jako dążący do autodestrukcji pijaczyna. Jednak wystarczy przesłuchać kilka jego piosenek, by dostrzec, że jest to człowiek o nieprzeciętnym talencie, wielkiej wrażliwości i refleksyjnej naturze. Nie każdego artystę stać na napisanie równie pięknych i poruszających tekstów oraz chwytliwych melodii.
Mimo intensywnego trybu życia, lider The Pogues wciąż się trzyma. Wielu jego przyjaciół odeszło już z tego świata. Wielki Joe Strummer, droga przyjaciółka zespołu Kirsty MacColl, producent Poguesów Dave Jordan, manager Charlie MacLennane…
Życie osobiste MacGowana nie przypomina sielanki. Jakiś czas temu rozpadł się jego wieloletni związek z Victorią Marie Clark. Jej wielka, ślepa miłość do swojego towarzysza okazała się w efekcie dla niej destrukcyjna.
Z roku na rok Shane wygląda coraz gorzej. W grudniu 2005 Poguesi wystąpili w telewizji, wykonując swój ponadczasowy hit „Fairytale Of New York”. Wokalista wyglądał jak cień samego siebie, jak żywy trup… Jego śpiew nie przypominał już MacGowana, do jakiego przywykliśmy. Na scenie stał sepleniący, fałszujący, kaszlący pomiędzy wersami, zniszczony człowiek. Smutno patrzy się na tak nieprzeciętną i wrażliwą osobę, będącą w takim stanie. Z drugiej strony gdyby nie lata pijackich hulanek i nocnych przygód, świat nigdy nie zetknąłby się z tekstami i muzyką The Pogues… Wielu twierdzi jednak, że Shane wyraźnie przekroczył granicę. Sinead O’Connor próbowała ratować MacGowana, donosząc policji fakt posiadania narkotyków przez Shane’a oraz nagłaśniając sprawę w mediach. Lider The Pogues nie opamiętał się jednak twierdząc, że to jest jego życie i może z nim robić co chce.
Shane MacGowan – na zawsze wielki
Ciężko nie uznać wpływu Shane’a MacGowana na muzykę irlandzką i kultywowanie tradycji tegoż kraju. Zwłaszcza wśród rodaków cieszy się wielkim uznaniem i szacunkiem. Jego zasługi doceniają chociażby takie postacie, jak Bono z U2 czy Nick Cave. Nie mam wątpliwości, że bez względu na to, co dalej będzie działo się z MacGowanem i ile czasu będzie jeszcze żył, na zawsze pozostanie wielki. Sto lat Shane!
/2006 rok/