Dlaczego pokochałem Rancid?

Dlaczego pokochałem Rancid?

Rancid to kapela na amerykańskiej scenie alternatywnej wyjątkowa. Formacja ta przeżywała swoje wzloty i upadki, nagrywała płyty wybitne i po prostu słabe, ale do dziś pozostaje jedną z ikon punk rocka ze Stanów Zjednoczonych. Co czyni ich tak wyjątkowymi?

No cóż, wątpliwości rozwieję już na starcie moją (być może dla wielu kontrowersyjną) tezą: Rancid to współczesne wcielenie The Clash. Owszem, karaibskie rytmy i punkowe brzmienie łączyły już tysiące kapel. Ale żadna współczesna grupa nie robiła tego z takim kunsztem, jak załoga Joe Strummera. Żadna, oprócz Rancida. Zmarła w 2002 roku ikona muzyki punkowej była dobrym kumplem i przede wszystkim potężną inspiracją dla Tima Armstronga, którego uważam za prawdziwego lidera Rancid. Zresztą, słowa: „And I keep listening to the great Joe Strummer /Cause through music, we can live forever” w utworze „Indestructible”, otwierającym kapitalną płytę o tym samym tytule, nie wzięły się z dupy.

Na początku było Operation Ivy

Na początku było Operation Ivy
fot. facebook.com/officialoperationivy/

Formacja powstała w 1991 roku, a założyło ją dwóch kumpli, którzy mieli już za sobą bardzo ważne, muzyczne doświadczenie. Tymi ziomkami są wspomniany wcześniej Tim Armstrong (wokal i gitara) oraz Matt Freeman (bas). Kilka lat wcześniej – w latach 1987-1989 – tworzyli oni słynną w pewnych kręgach grupę Operation Ivy. Zdefiniowała ona nurt ska punk. O tej przygodzie i doświadczeniach z nią związanych opowiada kapitalny utwór „Journey To The End Of The East Bay” z albumu „…And Out Come The Wolves”.

Matt po rozpadzie grupy zaangażował się w granie w innych, mniejszych formacjach. Tim natomiast w wyniku odczuwanej pustki popadł w alkoholizm, a jednego z cugów omal nie przepłacił życiem. Freeman nie zapomniał jednak o swoim kumplu. Starał się zabierać go na trasy swoich zespołów w roli dźwiękowca lub wspierał go finansowo. Armstrong w końcu znalazł w sobie siłę, by rzucić chlanie. W tym czasie odkuł się też nieco finansowo, dzięki tantiemom za nagrania Operation Ivy. Zdołał on przekonać do swojego pomysłu na nową formację Matta. Do składu jako pałker został dokooptowany 19-letni skater z okolicy, Brett Reed. Tak narodził się Rancid.

Radio Rancid

Radio Rancid
Lars i Tim fot. facebook.com/rancid/

Trzyosobowy skład w 1993 roku wypuścił swój pierwszy, pełnowymiarowy album, zatytułowany po prostu „Rancid”. Amerykanie zaprezentowali na nim sprawnie zagrany, szybki punk rock. Były to jednak dopiero przedbiegi przed kolejnymi trzema albumami wypuszczonymi w latach dziewięćdziesiątych, które z miejsca stały się klasykami.

Jeszcze przed wydaniem debiutanckiego krążka, Rancid Punx zaczęli rozglądać się za drugim gitarzystą, by wzmocnić swoje brzmienie. Wybór padł na Billiego Joe Armstronga, który w tym czasie prężnie rozkręcał swoją kapelę Green Day. Nie zdołał on jednak pogodzić obowiązków w dwóch zespołach i postawił na swój projekt, pozostając w dobrych relacjach z Timem. Ta przyjaźń zaowocowała wspólnym napisaniem utworu „Radio”, który stał się jednym z pierwszych hitów Rancida.

W międzyczasie na horyzoncie pojawił się posiadający duńskie korzenie członek gangu Skunx, Lars Frederiksen. Wcześniej miał on okazję przez chwilę pograć z legendarnymi UK Subs, co w wystarczającej mierze świadczyło o jego umiejętnościach muzycznych. Nie było jednak tak kolorowo, jak wszystkim się wydaje. Lars zbierał się dopiero po perypetiach z narkotykami, a wciąż miał wielki problem z piciem. Na koncie miał też „współpracę” ze słynnymi Hells Angels jako kurier narkotykowy, włamy, posiadanie zakazanych substancji czy znęcanie się nad zwierzętami. Dostał więc od nowych kolegów z zespołu ultimatum: odstawiasz butelkę, ogarniasz się i zostajesz, albo wylatujesz. Frederiksen postanowił zostać.

Rancid Let’s go – na tę kasetę chciałem wyrwać pannę

Drugim albumem zespołu, a pierwszym nagranym w czteroosobowym składzie, jest „Let’s Go”. To właśnie z niego pochodzi kompozycja „Radio”, ale też inne znane po dziś dzień hity: „Nihilism” czy „Salvation”. Muzycy objawili na tym krążku swój naturalny talent do tworzenia chwytliwych i przebojowych, ale nie miękkich czy też „cukierkowych” hitów (w opozycji do mega popularnego w tamtym czasie neo punka). Nic więc dziwnego, że Rancidem zainteresowała się szersza publiczność, ale też duże labele. Epic Records zaproponowało grupie kontrakt wart 1,5 miliona dolarów, ale muzycy pozostali przy mniejszym Epitaph (należącym do Bretta Gurewitza z Bad Religion), by zachować jak najwięcej artystycznej swobody.

Jeśli chodzi o moje wspomnienia związane z tym nagraniem, to jakoś na początku wieku zdobyłem je na kasecie. Była to chyba moja pierwsza styczność z tym zespołem. Z miejsca go „kupiłem”. Muzyka Rancida była wyjątkowa, ponieważ brzmiała zupełnie inaczej, niż kapele brytyjskie. Ponadto znacznie odróżniała się od innych kapel z USA, które najczęściej mocno zaznaczały swoje melodyjne lub hardcorowe ciągotki. Tim i spółka mieli swój unikalny styl, którego siłą było łączenie różnych gatunków. Nie było jednak wątpliwości, że jest to punk rock i to pierwszoligowy.

Kasetę „Let’s Go” podarowałem w 2003 lub 2004 roku punkówie ze Szczecina, w której byłem wówczas zakochany. Niestety nawet tak fajny prezent nie pomógł w zdobyciu jej serca. Po jakimś czasie panna wyjechała do Krakowa i urwał mi się z nią kontakt. Dziś jest chyba całkiem znaną blogerką.

„…And Out Come The Wolves” – trampolina na sam szczyt

And Out Come The Wolves22 sierpnia 1995 roku ukazało się opus magnum grupy, czyli album „…And Out Come The Wolves”. Okładka wprost nawiązywała do legendarnego zdjęcia, które mogliśmy wcześniej zobaczyć na EPce i kompilacyjnych albumach samych Minor Threat. Z tą różnicą, że na okładce Rancida widnieje postać z irokezem, a na pierwotnym zdjęciu typ z łysą głową (a tak właściwie Alec MacKaye – brat wokalisty Minor Threat). Wariację na ten temat podjęły później mniej znane, gitarowe kapele.

Wróćmy jednak do samej muzyki. „…And Out Come The Wolves” przyniosło uznanie fanów i krytyki, ale też ogromny sukces komercyjny. Zespół po raz pierwszy tak swobodnie postawił na mieszanie gatunków muzycznych, ze ska na czele. Dawni fani Operation Ivy mogli w końcu odetchnąć pełną piersią i wytężyć słuch. Był to pierwszy materiał nagrywany w kilku studiach. W tym w legendarnym Electric Lady Studios, które stworzył i w którym nagrywał sam Jimi Hendrix. Teledyski Rancida zagościły w MTV, a grupa stała się w pełni rozpoznawalna. Pomagał w tym również barwny image, czyli skórzane kurtki, dziary, kapelusze i kolorowe irokezy.

W czym upatrywać sukcesu płyty? Mieszanie punka ze ska czy reggae niemal zawsze w przypadku amerykańskich kapel wychodziło nieco przaśnie. Czasami brzmiało to wręcz tandetnie. W przypadku Rancida było zupełnie inaczej. Fuzja stylów wychodziła im naturalnie i tak też brzmiała, dlatego zespół wybił się ponad inne i został super-gwiazdą. Nie zapominajmy jednak o doświadczeniach Tima i Mata wyniesionych z Operation Ivy. Przecież to właśnie ten zespół stworzył nurt ska punk.

Rancid 2000

Po sukcesie „…And Out Come The Wolves”, zespół dużo koncertował po świecie i rozwijał swój warsztat oraz powiększał grono muzycznych znajomych. W międzyczasie Tim znów popadł w problemy z chlaniem, ale dzięki pomocy przyjaciół i zespołu udało się zażegnać dolinę.

Rancid 2000
fot. facebook.com/rancid/

Kolejny, wydany w 1998 roku album, zatytułowany został: „Life Won’t Wait”. Jest to materiał, na którym karaibskie dźwięki wysuwają się na pierwszy plan. Albumowi nie towarzyszy już tyle hitów, co poprzedniej płycie, ale nie brakuje tu ciekawych, bujających piosenek. Polacy z pewnością powinni zwrócić uwagę na utwór „Warsaw”, który nawiązuje do wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w 1981 roku. Z początku porównałem Rancid to The Clash, więc idąc tym tokiem myślenia, „Life Won’t Wait” jest taką „Sandinistą!”, a „…And Out Come The Wolves” to „London Calling”.

Na kolejny krążek, muzycy Rancida kazali czekać zaledwie dwa lata. Piąty krążek zatytułowany został po prostu… „Rancid” (tak, tak – ponownie, jak debiut!). Powtórny tytuł zapewne nie był przypadkowy. Pod kątem muzycznym był to powrót do stricte gitarowego, agresywnego punk rocka z domieszką hardcore’u. 22 piosenki zmieściły się w niecałych 40 minutach. Łatwo więc sobie wyobrazić, że album ten to konkretna petarda – bez niepotrzebnych dłużyzn czy eksperymentów.

Indestructible Rancid, czyli niezniszczalni

W 2003 roku pojawił się longplay „Indestructible”, najlepsza płyta obok opisywanych wcześniej „Wilków”. To właśnie tamten album pozostanie najbardziej kultowym, ale „Niezniszczalny” to szczytowa forma zespołu. Najbardziej rozwinięty warsztat, najbardziej melodyjne i chwytliwe piosenki, a przy tym wszystkim to wciąż mięsisty punk rock, nie żadne komercyjne gówno. W tamtych czasach Tim i Lars byli w Stanach prawdziwymi celebrytami, a historie z ich prywatnego życia dodatkowo nakręcały popularność muzyki. To również ostatnia płyta, którą z Rancidem nagrał perkusista Brett Reed. Odszedł z zespołu w 2006 roku, by bardziej skupić się na rodzinie i zyskać trochę spokoju. Zastąpił go Branden Steineckert z The Used.

Indestructible Rancid
Rancid z Brandenem fot. facebook.com/rancid/

„Indestructible” jest materiałem tak przebojowym, że ciężko się od niego oderwać. Tak naprawdę, to jest to chyba moja ulubiona płyta Rancida. To prawdziwa kopalnia chwytliwych utworów, które nie szalały na listach przebojów, ale pozostają świeże do dziś. I gdybym miał komuś polecać płytę Rancida na pierwsze przetarcie, to bez wątpienia wybrałbym „Indestructible”.

Warto jednak zaznaczyć, że czas wydania płyty nie był szczęśliwym okresem dla frontmanów Rancida. Lars pierwszy cios od życia dostał już dwa lata wcześniej, gdy wskutek tętniaka zmarł jego starszy brat, Robert „Rob” Dapello. Płytę „Indestructible” wieńczy zresztą utwór „Otherside”, czyli piękny hołd dla jego osoby. Następnie, po trzech latach małżeństwa, od Larsa odeszła jego żona, Megan. Muzyk osłodził sobie nieco stratę randkami z wokalistką Pink, ale na trasie z jego side projectem wypadł mu dysk. Po operacji okazało się, że grozi mu uszkodzenie kręgosłupa i trwałe kalectwo. „Wikingowi” udało się jednak zachować zdrowie i znaleźć nową żonę, z którą rozstał się w 2019 roku.

W związku ze zdrowiem, strachu najadł się również basista Matt Freeman. W roku 2005 lekarze zdiagnozowali u niego raka płuc. Z czasem jednak diagnoza została sprostowana – szczęśliwie nie był to nowotwór, lecz nieprawidłowy wzrost tkanki, który nie zagrażał jego życiu.

Tim Armstrong Brody Dalle – historia nieudanej miłości

Tim Armstrong Brody DalleW tamtych czasach szczęścia w miłości nie miał również Tim Armstrong. Słychać to również na „Indestructible”, gdzie lider Rancida poświęcił byłej miłości kilka piosenek. Mowa o Brody Dalle, punkówie znanej głównie z formacji The Distillers.

Tim i Brody poznali się w jej rodzinnym kraju, Australii, podczas festiwalu Summersault. Ona miała wówczas 16 lat, on 30. Dwa lata później młoda Brody przeprowadziła się do Stanów i wyszła za Armstronga. Związek przetrwał do 2003 roku. Australijka twierdziła, że jej mąż był bardzo zaborczy i decyzja o odejściu zajęła jej aż trzy lata. Jeszcze w czasie separacji Brody spiknęła się z liderem grupy Queens Of The Stone Age, Joshem Hommem. Oczywiście nie zostało to pozostawione bez uwagi przez charakternych pancurów z Rancid. Ryży stonerowiec jeszcze przez długi czas otrzymywał pogróżki o tym, że zostanie po prostu odjebany. Ostatecznie jednak nic mu się nie stało, a pannie Dale zdążył spłodzić trójkę dzieci.

Spadek formy

Spadek formy
Skinhead Lars fot. facebook.com/rancid/

Na kolejny album Rancida, zatytułowany „Let The Dominoes Fall”, musieliśmy czekać sześć lat. Zespół wyraźnie obniżył loty i tak jakby zabrakło mu pomysłu na dalszą twórczość. Być może wpłynęła na to duża mobilizacja związana z side projectami frontmanów (o których przeczytacie pod artykułem). Być może jakieś inne względy. „Domina” jak na tamten czas jawiły się jako najsłabszy materiał grupy w historii. Większym zawodem był jedynie następca tej płyty – wydany w 2014 roku „…Honor Is All We Know”.

W międzyczasie nastąpił dziwny, subkulturowy twist, gdy (blisko 40-letni już) Lars Frederiksen postanowił zgolić głowę, założyć plamiaki i zacząć grać oi! Krótko mówiąc, muzyk z punka przemalował się na skinheada. Ja odebrałem to w tamtym czasie jako totalną wiochę i niepoważne podejście do fanów. Bo jak to tak, całe życie „up the punx”, a nagle typ zmienia garderobę i kocha klasę robotniczą? Rozumiem, że robi się tak w wieku 17 czy 20 lat, ale po czterdziestce?

Zespół na szczęście odzyskał twarz za sprawą swojego ostatniego krążka – wydanego w 2017 roku „Trouble Maker”. Znalazło się tam wiele żywiołowych i świeżo brzmiących kompozycji, które nawiązywały stylem do najlepszych lat z historii grupy.

Co dalej?

Co dalej?
Tim fot. facebook.com/rancid/

Co dalej z Rancidem? Plany koncertowo-festiwalowe na rok 2020 storpedował koronawirus. Jednak muzycy zespołu to osoby niezwykle twórcze, spełniające się nie tylko z mikrofonem lub instrumentem w ręku.

Lars Frederiksen swojego czasu mocno angażował się w produkcję płyt zespołów z nurtu punkowo-hardcore’owo-oiowego. Tim Armstrong jest z kolei producentem muzyczno-filmowym, reżyserem filmów („Larry Is Dead”) i teledysków oraz aktorem (wystąpił między innymi w nowych odcinkach seriali The X-Files czy Twilight Zone). Jego twórczość związana z X Muzą jest zresztą tak ciekawa i pokręcona, że to temat na osobny artykuł. Ponadto jest właścicielem wydawnictwa Hellcat Records, będącego częścią Epitaph.

Jedno jest pewne – o barwnych artystach z Rancida nie powinniśmy zapomnieć, bo oni nam na to nie pozwolą. Fanom pozostaje czekać na nowe nagrania i występy na żywo. Na mojej liście formacji, które muszę zobaczyć na żywo, Rancid znajduje się bowiem w ścisłej czołówce. 

 

RANCID BIS, czyli side projecty muzyków, powołane po powstaniu grupy:

TIM ARMSTRONG:

Tim Armstrong/TimTimeBombgłówna twarz Rancida w nagraniach solowych daje upust swojej niegasnącej miłości do takich gatunków, jak ska, 2 tone, rocksteady czy reggae. Jeśli chcecie pobujać się bez gitarowej ściany, to koniecznie powinniście sprawdzić album „A Poet’s Life” z 2007 roku. Z kolei jako Tim Timebomb daje bardziej do pieca i płyty te kojarzą się z Rancidem.

Transplantsformacja ta została powołana w 1999 i z przerwami działa do dziś. To „supergrupa”, w której spotkali się Tim, raper Robert „Skinhead Rob” Aston oraz perkusista Travis Barker z Blink 182. W 2011 dołączył do nich gitarzysta Kevin Bivona z The Interrupters. Jeśli lubicie fuzję punk rocka i rapu, to koniecznie powinniście poznać Transplants.

Armstrongsliderzy Rancida i Green Daya posiadają takie samo nazwisko, ale nie są spokrewnieni. Mimo to przyjaźnią się od ponad 20 lat. W 2017 roku pod szyldem Armstrongs wypuścili jeden chwytliwy kawałek w rancidowym stylu, zatytułowany „If there was ever a time”. Nie wiadomo czy był to jednorazowy wyskok czy zapowiedź dłuższej współpracy, bo od trzech lat w temacie cisza.

LARS FREDERIKSEN:

Lars Frederiksen & The Bastardspierwszy side project Larsa, działający od 2000 do 2005 roku. Soczysty i żywiołowy streetpunk z chuligańsko-refleksyjnymi tekstami. Frederiksen w dobrej formie muzycznej. Mocne, załoganckie teledyski. Szkoda, że projekt został porzucony na rzecz grania w stylu oi!. Rzecz warta sprawdzenia.

The Old Firm Casualspierwszy zespół Larsa po przemalowaniu się na skinheada. Wydają nagrania od 2011 roku. Poprawnie zagrany oi!, chociaż dla mnie wszystko brzmi tak samo i po prostu tego zespołu nie słucham. 

Oxley’s Midnight Runnerskolejne, oi!-owe wcielenie Larsa, które mnie ani ziębi, ani grzeje. Lars również gra tutaj na gitarze, ale w przeciwieństwie do Old Firm Casuals, nie jest tu głównym wokalistą. Nagrania wydają od 2014 roku. 

MATT FREEMAN:

Devils Brigadeprojekt basisty Rancida, powołany na początku tego tysiąclecia. W 2010 ukazał się jedyny jak dotąd album zatytułowany po prostu „Devils Brigade”. To dość ostry punk rock, mieszający się z wpływami psychobilly i country.