Dziś relacja z Woodstocku 2014 i wyjątkowego miejsca, które stworzyliśmy w środku tego spędu…
Wiele osób Przystanek Woodstock darzy ambiwalentnymi uczuciami i ja się do tego grona niewątpliwie zaliczam. Bo z jednej strony syf, smród i hipisi, a z drugiej jako mieszkańcy Gorzowa mieliśmy na miejsce zaledwie 40 kilometrów. Nie było więc opcji, żeby tam nie jeździć własną ekipą. Swoją pierwszą edycję odbyłem bodajże w 2004 roku. Zaliczyłem kilka wypadów do Kostrzyna i w końcu imprezą totalnie się zmęczyłem. Do tego stopnia, że przestałem tam wpadać na parę lat. Tak się jednak złożyło, że w 2014 roku zaliczyłem comeback i ta edycja okazała się najlepszym Woodstockiem w historii. A wszystko dzięki wyjątkowej miejscówie, którą powołali do życia nasi ziomkowie – Tomasz i Bodzio. Kurort Acapulco, bo o nim mowa, stał się naszą enklawą na polu namiotowym festiwalu. Było tam tak zajebiście i samowystarczalnie, że przez trzy albo cztery dni wynurzałem się tylko do toi toiów, położonych kilkanaście metrów dalej. Mało tego, staliśmy się mini atrakcją festiwalu i nie brakowało u nas codziennych pielgrzymek ludzi z innych miast. Można u nas było wypić drinka, wziąć prysznic czy po prostu posiedzieć i odpocząć od festiwalowego zgiełku. W końcu zaczęli nas nawet odwiedzać nieumundurowani policjanci, ale z wiadomych względów nikt z tą hołotą rozmawiać nie chciał, więc powęszyli i poszli w pizdu. Była zajebista energia, festiwalowe miłości, niektórzy smarowali się musztardą (sic!), odwiedzał nas też klecha i mały ninja. Tyle słowem wstępu, a resztę niech dopowiedzą zdjęcia: