Koncertowy kurz już opadł, koncert zuploadowałem na YouTube, więc warto na koniec spiąć wszystko klamrą w postaci relacji z wyjazdu. Jak było na Bad Religion w Katowicach?
Knock Out Productions przygotowało jedno z najbardziej prestiżowych wydarzeń obecnych czasów na scenie hc-punkowej. Takie stwierdzenie nie będzie chyba w żadnym stopniu przesadzone. Nie jest to ciężar gatunkowy festiwali w Jarocinie z lat ’80 XX wieku, ale trzech punkowych gwiazd tego kalibru ze Stanów Zjednoczonych chyba jeszcze na jednej scenie nie gościliśmy w tej dekadzie. Agnostic Front, Dropkick Murphys i Bad Religion to iście zacne grono, a koncertowy skład uzupełniły przecież zespoły również mające oddane grono fanów, czyli Booze & Glory oraz śląski Castet.
Rychło podjąłem więc decyzję, że jadę. Niestety tego entuzjazmu nie podzielił nikt z mojego bliskiego otoczenia, ale do samotnych eskapad muzycznych zdążyłem się już przyzwyczaić. „Mało nas, mało nas do pieczenia chleba.” I do jeżdżenia na fajne gigi również.
Już w dniu imprezy do Katowic zajechałem przed godziną 16:00. Sensownego (czytaj: niedrogiego) miejsca do spania szukałem już miesiąc przed wydarzeniem na Bookingu, ale jedynym uczciwym rozwiązaniem okazał się Gościniec Tombor położony około ośmiu kilometrów od Spodka. Kierowca Ubera powiedział mi w drodze na koncert, że w Chorzowie gra Podsiadło i pewnie dlatego był taki problem z miejscówkami do spania. Tego to zawsze wszędzie kurwa pełno, jak nie wyjdzie z lodówki, to się wpierdoli w spanie punkom…
Co zastałem w katowickim Spodku?
Zdecydowanie nie czułem się tego dnia na siłach, więc niestety musiałem odpuścić Castet, który rozpoczynał rewię śpiewu i tańca już po godzinie 17:00. Booze & Glory do teraz mnie jakoś nie porwało, więc ich występ odpuściłem z premedytacją. Dotarłem pod Spodek zaraz po ich secie, bo umiejscowiona przy bramie dla akredytowanych dziennikarzy palarnia pękała w szwach. Szybki orient po obiekcie, na którym byłem ostatnio w 2008 roku, krótka kolejka do wodopoju (plus za wiele stanowisk!), browar 0,4l za 18 (!) złych i można było usiąść na stopniu i poobserwować jak kot zgromadzoną publikę.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie zdziwiła, to średnia wieku, która wynosiła grubo powyżej czterdziestki. Naprawdę ciężko było mi znaleźć ludzi młodszych ode mnie, a niestety do małolatów już od dawna się nie zaliczam. Kolejna rzecz to obycie i kulturka – żadnych najebusów czy napinaczy, choć niektórzy dziwnie się patrzyli na moją koszulkę Ramzes & The Hooligans.
Na palarni zaczepił mnie załogant z Bydgoszczy, rocznik ’71, i trochę ponarzekaliśmy na ceny merchu. Koszulki w cenie 130 czy 150 złotych świadczą o tym, że albo ktoś spadł z chuja, albo punk rock kończy się tam, gdzie można wyrwać trochę szekli. Prawda pewnie leży po środku.
A sam Spodek? Już zapomniałem, jak fajne i optymalne jest to miejsce!
Bad Religion – główna gwiazda wieczoru!
Dywagacji na temat tego dlaczego Dropkick Murphys grają jako headliner było sporo (niemal tyle samo jak rozkminek czy ten biedny Vinnie Stigma gra na gitarze czy udaje). Ja również byłem w teamie optującym za Bad Religion i w opinii wielu ich występ potwierdził, że w tym zacnym gronie byli numerem jeden. Ale po kolei.
Z wielkiej trójki tego show jako pierwsi zagrali Agnostic Front. Jak już wspomniałem, po podróży pociągiem straciłem całą energię, a w międzyczasie nie zdążyłem się odpowiednio zregenerować. Występ nowojorczyków oglądałem więc tylko przez chwilę, próbując złapać siły i entuzjazm w miejscach o wiele cichszych, czyli na korytarzach Spodka i wspomnianej palarni.
Dość wcześnie przed Bad Religion ulokowałem się blisko sceny, by złapać w miarę zadowalające ujęcia moim Go Pro. Spotkałem kolegę, z którym swojego czasu porządziliśmy ostro na X-leciu Analogsów w 2005, więc czas umiliły wspomnienia, rozkminy o wspólnych znajomych, życiu i zmieniających się (lub nie) poglądach.
Gdy Bad Religion weszli na scenę nie było już czasu na pogaduszki. Legendarni Kalifornijczycy rozpoczęli od tytułowego numeru z mojej ulubionej płyty, czyli „Recipe for Hate” z 1993 roku. Przysięgam, że niemal sześćdziesięcioletni Greg Graffin wjechał na takiej pikiecie, że wyglądał jak nasterydowany oprych, który chce spuścić komuś wpierdol. Z kolei jego koledzy tańczący ze swoimi instrumentami wyglądali jak młodociane gwiazdy rock’n’rolla. Ale rozpoczęcie!
Później poleciało „Supersonic” i „Anesthesia” – jeden z flagowych utworów z kultowego albumu „Against the Grain”. Nie zapominajcie, że „wszystkie dobre dzieci idą do nieba”, a Brian Baker za swoje solówki tym bardziej pójdzie do nieba, albo do piekła, o ile tak sobie zażyczy.
Sekwencja kolejnych utworów wyglądała następująco: „Fuck You”, „Generator”, „New Dark Ages”, „Come Join Us”, „No Control” i „My Sanity”. I tutaj warto się zatrzymać. Bad Religion to grupa, w której przypadku nigdy nie miałem podejścia „kiedyś to było, teraz to ni ma”. Dlatego też „Age of Unreason” z 2019 wszedł mi gładko, a „My Sanity” to jeden z moich ulubionych utworów w dorobku grupy. Ucieszyło mnie, że nie zabrakło go w Katowicach.
A skoro już o w miarę nowych hiciorach w dorobku zespołu mowa, to prym wiedzie bezsprzecznie „Sorrow”, na które ostrzyłem sobie kły już na długo, długo przed koncertem. Nie zawiodłem się. To była kolejna luta w pysk podczas tego blisko 50-minutowego występu.
Następnie dostaliśmy wiązankę największych przebojów i utworów legendarnych – „21st Century (Digital Boy)”, „I Want to Conquer the World”, „Fuck Armageddon… This Is Hell” z debiutanckiego albumu oraz ikoniczny „Punk Rock Song”, który poznałem na MTV jako gówniarz w drugiej połowie lat ’90 i od którego rozpoczęło się moje obcowanie z BR.
Na sam finisz formacja zagrała utwór „American Jesus”. Niezwykle ucieszyło mnie, że gig rozpoczęła i zakończyła kompozycja z „Recipe for Hate” – był to piękny, choć niezamierzony prezent dla mnie od zespołu.
Zasady imprezy były nieubłagane i choć wszyscy zgromadzeni domagali się bisów, Bad Religion pożegnali się, zeszli ze sceny i już nie wrócili. Być może był to ich ostatni występ w Polsce, wszak grupa istnieje już 44. rok.
Po szaleństwie w hali wydzielony sektor dla palaczy znów zaczął pękać w szwach, a ja pożegnałem się z miłym bramkarzem przy wejściu dla dziennikarzy i udałem się w swoją stronę, by kontemplować kolejny niezapomniany gig. O występie Dropkick Murphys będziecie musieli poczytać u kogoś innego… Niech żyje punk rock i prawdziwa gwiazda wieczoru – Bad Religion!!!
RCC