Magia, The Cure i ja. Relacja z występu w katowickim Spodku 19 lutego 2008 roku

Magia, The Cure i ja

Istniejąca już ponad trzydzieści lat grupa Roberta Smitha w rok 2008 weszła w znakomitej formie, a koncert w katowickim Spodku jedynie potwierdził ich świetną dyspozycję.

Imprezę otworzył jednak występ formacji 65daysofstatic, grającej instrumentalnego post rocka z elementami progresywnej elektroniki, której twórczość przywodzi na myśl z jednej strony Explosions In The Sky, a z drugiej Aphex Twina. Brytyjczycy zagrali krótki, trwający nieco ponad trzydzieści minut set, przepełniony wielką dozą emocji i ekspresji. Ich ciekawa, nowatorska muzyka, na żywo prezentuje się o wiele lepiej, niż na albumach. Duże wrażenie pozostawia zaangażowanie i wczucie muzyków, którzy na scenie zdają się być opętani przez nieznaną, pozaziemską siłę. Szczególnie mowa tu o perkusiście, który w moim mniemaniu wyprawiał rzeczy iście niesamowite. Występ supportu uważam za w pełni udany i gdy będzie okazja, nie omieszkam po raz kolejny zobaczyć 65daysofstatic na żywo.

Główna gwiazda wieczoru rozpoczęła od intro „Tape”, następnie na pierwszy ogień poszło „Open”. Liczyłem mocno na usłyszenie „Plainsong”, jednak Smith lubi chyba witać mnie utworem ze świetnego „Wish”, bowiem na moim pierwszym koncercie The Cure w 2005 roku w Berlinie, również startowali z „Open”.

Pod sceną panował ogromny ścisk i tłok, więc po godzinie gry postanowiłem zaszyć się na końcówce płyty Spodka, gdzie miałem świetną widoczność i swobodę. Zanim jednak się wycofałem, zdążyły mnie wzruszyć trzy kompozycje zagrane po sobie. Mowa tu o mym ukochanym „A Letter To Elise”, nostalgicznym „To Wish Impossible Things” i sztandarowym utworze The Cure z lat osiemdziesiątych, „Pictures Of You”. Szczególnie ucieszył mnie fakt zaprezentowania tej pierwszej z wymienionych piosenek, ponieważ darze ją niezmierną sympatią, a na „4Tour” nie pojawia się ona co występ. Podczas śpiewania przez Roberta pierwszych słów tekstu, ciarki przeszły mnie po karku, a oczy lekko się zaszkliły. Poczułem po raz kolejny magię The Cure na własnej skórze.

Pozytywnym zaskoczeniem okazał się nowy kawałek „Please Project”, poprzedzający jeden z najlepszych koncertowych hitów, czyli „Push”, które jak zwykle zabrzmiało rewelacyjnie i energicznie. Nie mogło zabraknąć przebojów nieodłącznie kojarzących się z nieco bardziej popowym i przebojowym obliczem grupy, czyli „Inbetween Days” i genialnego „Just Like Heaven”.

Część zasadniczą zamknęły „One Hundred Years” i „End”. Po Robercie Smithcie widać było ogromne zaskoczenie, wzruszenie i wręcz nutkę zakłopotania. Nie spodziewał się zapewne tak gorącego przyjęcia w Katowicach, tym bardziej, że warszawska publika dzień wcześniej nie była zbytnio żywiołowa. Od razu po zejściu zespołu ze sceny rozpoczęły się głośne bisy, a już po kilku minutach publiczność mogła usłyszeć dźwięki „At Night”. Cały pierwszy bis, jak można się było spodziewać, wypełniły zimnofalowe kawałki z „Seventeen Seconds”, z czego oczywiście największym entuzjazmem cieszył się „A Forest”, ale warto odnotować, że w „Play For Today” chórki śpiewało pół Spodka.

Magia, The Cure i ja 2

Kolejnym wejściem, po masie braw i okrzyków, chłopaki porwali moje serce. Ci, którzy mnie znają, domyślają się już zapewne, że zespół począł prezentować hiciory z początków twórczości. Na rozgrzewkę „Trzech Wyimaginowanych Chłopców”, zaraz po tym postpunkowy killer, na którego odegranie po cichu liczyłem, czyli „Fire In Cairo”. Następnie nadszedł czas na „Boys Don’t Cry”, ponadczasowy hymn, który powinien znaleźć się na pierwszym miejscu listy „zobaczyć na żywo i umrzeć”. Naszła mnie taka refleksja, że Smith jako młody, początkujący muzyk napisał naiwny, chłopięcy song, który na stałe wpisał się w kanony rocka i zmienił niejedno życie. Również moje. Magia ich muzyki po raz kolejny dała o sobie znać. W dodatku do mej świadomości dotarło, że ten nietuzinkowy hit towarzyszy mi już od 1992 roku, gdy po raz pierwszy usłyszałem go na MTV. Idąc za ciosem, The Cure odegrali „Jumping Someone Else’s Train”, które od razu przeszło w równie porywające „Griding Halt”. Dopełnieniem drugiego bisu były: „10:15 Saturday Night” i oczywiście „Killing An Arab”, które tym razem zostało odśpiewane przez Smitha w oryginale. I dobrze, chrzanić polityczną poprawność! Gdy schodzili ze sceny, byłem pod wielkim wrażeniem, nadal tkwi w nich punkowa energia, która wówczas dała o sobie znać.

Nie zabrakło trzeciego bisu, który, niestety ku zaskoczeniu wszystkich, finalnie skończył się na jednej piosence – „Why Cant I Be You”. Bardzo rozpaczałem, że nie pokusili się jeszcze o „Lovecats” i „Close To Me”. Jeśli już jesteśmy przy niespełnionych oczekiwaniach, to w części zasadniczej zabrakło mi „Friday I’m In Love”, bo na wykonanie mych osobistych faworytów w postaci „Six Different Ways” i „Funeral Party” nawet nie liczyłem. Cóż, może następnym razem wyjdę z koncertu Roberta i spółki bez uczucia niedosytu.

The Cure zaprezentowali się niezwykle przekonująco. Zespół jest na fali, muzycy są w świetnej scenicznej formie. Jason Cooper bez zarzutu operuje pałkami, Simon ma czerwone włosy i wygląda jak drapieżne zwierzę, Porl ma wytatuowaną głowę i uśmiecha się do Smitha w trakcie wykonywania utworów, a ten ostatni schudł i widać, że znowu czerpie ze swojej twórczości maksimum satysfakcji.

Zapewne Robert głowił się, skąd w tych ludziach żyjących w szarym, niegdyś komunistycznym kraju tyle emocji i entuzjazmu, które zbudowały niezapomniany klimat koncertu. Jestem pewien, że tak było. A ponadto jestem pewien, że tym razem The Cure szybko do nas wrócą.

/2008 rok/

 

BONUS /zdjęcie naszej koncertowej ekipy/: 

Magia, The Cure i ja 3