Nieco ponad cztery lata temu na moim blogu ukazała się recenzja pierwszego albumu Christophera Sawyera. Artysta kontynuuje swoją solową karierę płytą „Together Nowhere, Alone Elsewhere”, która ukazała się w tym roku.
Pomimo upływającego czasu, Krzysztof Traczyk, kryjący się za artystycznym pseudonimem Christopher Sawyer, nadal pozostaje wierny swojemu stonowanemu, wręcz intymnemu brzmieniu. Drugi album w dorobku muzyka ponownie opiera się na wokalu, pianinie, gitarze i delikatnych wstawkach elektronicznych. Niemal cała warstwa muzyczna i wokalna płyty to dzieło jednego twórcy – głosu i brzmienia skrzypiec użyczyła jedynie w dwóch utworach Julianna Grzeszek, a w jednej kompozycji na gitarze elektrycznej zagrał Mateusz Sworakowski (czyli kumpel Traczyka z post-metalowego zespołu ROSK, który istnieje od 2014 roku). Warto dodać, że masteringiem „Together Nowhere, Alone Elsewhere” zajął się Mateusz Szymański, czyli kolejny członek ROSK – a więc wszystko w rodzinie. Swoją drogą miło patrzy się na kontrast solowych dokonań Sawyera i muzyki, jaką prezentuje z macierzystą grupą. Lubię taką nieoczywistą odrębność w świecie twórców.
Ale wracając do omawianego wydawnictwa… Z pewnością nie jest to album, który przypadnie do gustu każdemu i który sprawdzi się w każdej sytuacji. Ale zapewne nie o to autorowi chodziło, bo jak sam mi napisał – to „płyta, o której nie będzie głośno”. Sekwencje zdjęć zaprezentowane we wkładce dobrze oddają ideę, która – jak mi się wydaje – przyświecała twórcy. A więc totalne obnażenie się – na zdjęciach z ubrań, a w utworach z uczuć i emocji.
Mówili żeby pisać o tym, co się zna, także płyta jest o samotności. Nie tylko o tej paskudnej, przytłaczającej. O tej też, ale o tej komfortowej, spokojnej i często pożądanej również – tłumaczy autor.
Nie będę ukrywał, że debiut znacznie bardziej przypadł mi do gustu, ale miłośnicy minimalizmu poszukujący dojrzałych i odważnych pozycji na polskiej scenie bez wątpienia powinni zapoznać się z nową płytą Krzysztofa. A ja kibicuję i czekam na kolejne dokonania.