Mam problem z tym albumem, bo o ile nie mogę się do niczego na dobrą sprawę przyczepić pod względem technicznym, to już teraz wiem, że będzie on jedynie „wypełniaczem” w dyskografii mojego muzycznego idola.
Czy Brian Fallon zdziadział? Jest to bardzo możliwe, bo chłop założył rodzinę, w tym roku skończył czterdziestkę i już wcześniej w wywiadach zaznaczał, że miał dużo czasu, by zmienić swoje podejście do wielu spraw i by przewartościować spojrzenie na życie i muzykę. Wyraźnie słychać to na jego najnowszym albumie „Local Honey”, który jest trzecim, solowym krążkiem lidera zahibernowanego The Gaslight Anthem.
Należy więc pożegnać się już chyba na dobre z Fallonem, śpiewającym w kapeluszu o nocnym tańcu nad architekturą (vide moje ukochane, gaslight’owskie „Casanova, Baby!”). Ale czy „czwórka z przodu” oznacza również rezygnację z takich muzycznych „kotów”, jak znane z debiutu „Among Other Foolish Things”?
Najnowsza płyta Briana liczy zaledwie osiem piosenek i wszystkie utrzymane są w balladowym klimacie. Pod względem technicznym nie można się do niczego przyczepić – to świetnie zaaranżowane, zagrane i zaśpiewane utwory rockmana na najwyższym poziomie. Tekstowo też jest poprawnie, ale jakoś tak… bez ikry? Bez polotu? Nie od wczoraj wiadomo, że prawdziwym mistrzem Fallona jest Bruce Springsteen, ale dla mnie w „Local Honey” za mało jest „The Boss’a”, a za dużo Bryana Adamsa z czasów „(Everything I Do) I Do It For You”. Mówiąc szczerze, miejscami wieje nudą i nie jest w stanie tego osłodzić nawet miód z pasieki, znajdującej się nieopodal domu Briana.
Kompozycje na nowej płycie Amerykanina trzymają wysoki poziom, ale nie wprowadzają do jego twórczości niczego nowego. Ciężko oprzeć mi się wrażeniu, że „Local Honey” będzie w przyszłości jedynie „wypełniaczem” w dyskografii Fallona.