Niedawno na Facebooku, chyba w wyniku pandemicznej nudy, pojawił się nowy łańcuszek. W zabawie chodziło o przedstawienie okładek 10 płyt, które ukształtowały nas muzycznie…
Oczywiście do tego typu rozrywek podchodzę z ogromnym dystansem i niemal zawsze je olewam, ale w łańcuszek muzyczny dałem się jednak wkręcić. Nagiąłem nieco zasady i zamiast wrzucać codziennie jedną okładkę, na fan page wrzuciłem wszystkie dziesięć naraz. Temat chodził mi po głowie i postanowiłem, że na blogu wyląduje artykuł, przedstawiający czołową, influencerską piętnastkę albumów, które mnie ukształtowały. W nawiasie podaję rok, w którym dany album usłyszałem po raz pierwszy. Oczywiście zapraszam również do zabawy i podawania Waszych wpływowych płyt w komentarzu.
1. (1994) Lady Pank – The Best Of vol. 2 – pierwsza kaseta magnetofonowa, którą kupiłem sobie w wieku ośmiu lat w słynnym wśród gorzowian sklepie muzycznym pod Katedrą. Dziś mieści się tam pizzeria z zachowaną nazwą, wcześniej po nastaniu ery mp3 w punkcie tym sprzedawano jedynie sprzęt muzyczny. W latach dziewięćdziesiątych był to jednak chyba największy sklep z płytami i kasetami w Gorzowie. Wybór Lady Pank wynikał prawdopodobnie z powodzenia singla „Na na” z płyty o tym samym tytule z 1994 roku. W sklepie była akurat druga część ich największych hitów, więc kupiłem ten album i się nie zawiodłem. Rozważałem też zakup Roxette, ale akurat ich szlagiery nagrywałem sobie na kasetach VHS, tworząc własne składanki, a teledyski polskich artystów nie były tak szeroko dostępne.
2. (1998) The Prodigy – The Fat Of The Land – rodzice i nauczyciele zabraniali słuchać chociażby „Scyzoryka”, ale wariat biegający na teledysku po tunelu metra z piłą tarczową i śpiewający po angielsku wydawał się im znacznie mniejszym zagrożeniem, niż teksty o dymaniu i przekleństwa w rodzimym języku. The Prodigy z jednej strony przyciągali samą muzyką – pokręconym „elektronicznym punkiem” – gdy udało mi się przegrać rzeczony album, w 1998 roku w Karpaczu słuchała go cała kolonia. Z drugiej strony grupa zaciekawiała kontrowersyjnym imagem i totalnym wariactwem, które jako młody chłopak mogłem oglądać na klipach. Ta ortodoksyjna otoczka w połączeniu ze świetną muzyką elektroniczną (będącą na zupełnie innym poziomie, niż święcący triumfy w telewizjach muzycznych happy hardcore, który zresztą też lubię) wpływały na wyobraźnię i kształtowały gust muzyczny. W 2006 roku pojechałem na swój pierwszy koncert The Prodigy w katowickim Spodku.
3. (1998) Green Day – Dookie – flagowy singiel z tej płyty i jeden z najpopularniejszych utworów lat dziewięćdziesiątych, „Basket Case”, poznałem już w roku 1994 na MTV. Cały album natomiast usłyszałem dopiero, gdy mój kuzyn Kuba zaczął kolekcjonować dyskografię zespołu na kasetach. Śmiało można powiedzieć, że wczesny Green Day jest najlepszą rzeczą, jaką przyniósł nurt neo punk, a albumy z lat dziewięćdziesiątych bronią się do dziś.
4. (1999) Kaliber 44 – Księga Tajemnicza. Prolog – w 1999 roku przeżyłem ostrą fascynację rodzącym się w Polsce hip hopem. Debiut Kalibra był czymś, co włączało się co prawda w ramy gatunku, ale jednocześnie był to zupełnie osobny byt, rzecz totalnie wymykająca się wszelkim szufladkom. Ta obłąkańcza stylistyka bardzo mi podpasowała jako młodemu miłośnikowi przede wszystkim muzyki gitarowej. Kasety tej słuchałem tak często w drodze do szkoły, że prawie zerwała się taśma. Niedługo później pojawiła się „Kinematografia” Paktofoniki, którą też namiętnie katowaliśmy już od pierwszych dni po ukazaniu się albumu. Z kolei o śmierci Magika dowiedziałem się w lutym 2001 roku z informacji zawartej w piśmie Machina (internet nie był jeszcze wówczas powszechnie dostępny).
5. (1999) Wzgórze Ya Pa 3 – Trzy – wiedzę o hip hopie początkowo czerpałem jedynie z czasopisma Hip Hop Magazyn, do którego dołączano składanki z dokonaniami młodych składów. Większość z nich prezentowała dość mierny poziom i nigdy nie wybiła się ponad podziemie. Zetknięcie z trzecią płytą Wzgórza, którą pożyczył mi kumpel, było więc jak podarowanie dziecku zabawki z zagranicy. Poziom, jaki prezentowała kielecka formacja, nie pozwalał tej kasety wyjąć z odtwarzacza. I mimo tego, że po latach album ten nie jest wymieniany jako opus magnum Borixona i spółki, to dla mnie pozostaje jednym z najważniejszych krążków w historii polskiego hip hopu.
6. (1999) Wilki – Wilki – po erze oglądania zagranicznych klipów w MTV, a następnie na Vivie i przede wszystkim Vivie Zwei, przyszedł czas na poznawanie polskiej klasyki. Jednym z albumów, które mocno wpływały na moją kształcącą się wrażliwość, był debiut Wilków. Szczególnie pamiętam wycieczki rowerowe Kanałem Ulgi we wczesnojesienne popołudnia, gdy album ten grał na słuchawkach w walkmanie. Wspaniałym przypomnieniem tamtych emocji i czasów, był koncert Wilków na Woodstocku w 2017 roku, gdy zagrali cały materiał z pierwszej płyty.
7. (1999) Varius Manx – Elf – kolejnym polskim evergreenem, który znacząco na mnie wpłynął, jest „Elf”. W dniu premiery album sprzedał się w ilości 120 tysięcy egzemplarzy i osiągnął status złotej płyty. Z biegiem lat, kilkukrotnie pokrył się platyną. Szersza publika poznała muzykę zawartą na płycie dzięki filmowi Młode Wilki. W efekcie „Elf” do dziś pozostaje jednym z najważniejszych, polskich albumów rockowych ostatniej dekady XX wieku. Dla mnie jest to płyta wyjątkowa i nie chodzi o jakieś skojarzenia czy sytuacje z przeszłości. Muzyka broni się sama.
8. (2000) Myslovitz – Miłość w czasach popkultury – ta płyta jest pocztówką z moich wakacji 2000 roku. Wakacji w moim życiu szczególnych, bo był to pierwszy raz, kiedy przestałem biegać z przysłowiowym kijem po podwórku. Zacząłem za to lepiej się ubierać i spędzać wolny czas ze starszymi kolegami pod sklepem. Tłem dla tego „przepoczwarzenia” się z dzieciaka w nastolatka była właśnie „Miłość w czasach popkultury”. Utwór „Chłopcy” natomiast już do końca życia będzie mi przypominał o tym niesamowitym lecie na zawarciańskiej dzielnicy i o wszystkich wieczorach spędzonych na rogu ulic Kolejowej i Wawrzyniaka ze słonecznikiem w dłoni, a czasem również z butelką taniego wina.
9. (2000) The Clash – From Here To Eternity. Live – w te wyjątkowe wakacje 2000 roku wraz z rodziną pojechaliśmy do bliskich z Kryspinowa. Oczywiście w trakcie tego wyjazdu nie zabrakło licznych wycieczek do pobliskiego Krakowa, w którym się zresztą urodziłem. W centrum miasta był wielki, dwupoziomowy sklep muzyczny, który nazywał się chyba Music Corner. Mama pozwoliła mi wybrać nowe kasety do kolekcji, a jedną z nich była koncertówka The Clash. Materiał był dla mnie bardzo tajemniczy, choć jego recenzję przeczytałem wcześniej w Machinie. Gdy wrzuciłem nośnik do odtwarzacza w Polonezie wujka, już po kilku sekundach wiedziałem, że ten zespół odegra dużą rolę w moim młodym życiu. Tak też się stało, a do „From Here To Eternity” wracam do dziś.
10. (2000) The Offspring – Ixnay On The Hombre – w 2000 roku miałem 14 lat, a The Offspring po raz pierwszy usłyszałem w MTV w 1994 roku, dzięki klipowi do „Self Esteem”. Jako młody szczur miałem już więc niezły staż z tą kapelą. W ‘98 roku mój kuzyn (ten od Green Daya) kupił „Americanę” i słuchaliśmy jej aż do porzygu. Jednak materiałem, który wpłynął na mnie w pełni, była jej ostrzejsza i mniej komercyjna poprzedniczka, czyli „Ixnay On The Hombre”. Takie utwory, jak „All I Want” czy „The Meaning Of Life” w pełni ukierunkowały mnie na melodyjny i szybki punk rock. Co ciekawe, opisywany album podszedł mi o wiele lepiej niż niezwykle popularny „Smash”, który kupiłem mniej więcej w tym samym czasie.
11. (2000) Kult – Ostateczny Krach Systemu Korporacji – z twórczością Kazika Staszewskiego zacząłem się zapoznawać na początku gimnazjum i była to miłość od pierwszego wsłuchania. Płyty solowe, KNŻ, side projecty typu El Dupa, no i przede wszystkim Kult. Kult pokochaliśmy najbardziej i niemal każda płyta była osobną podróżą w świat polskiej muzyki alternatywnej najwyższej próby. Jakoś w czerwcu 2000 roku całkowicie zawładnął nami album „Ostateczny Krach Systemu Korporacji” i stał się on soundtrackiem do klasowych wycieczek, wieńczących rok szkolny. Na jesień lub na początku 2001 roku w Gorzowie zagrał Kult i był to mój pierwszy koncert na żywo. Tym samym w moim życiu rozpoczął się nowy, piękny etap chodzenia na koncerty i jeżdżenia na festiwale.
12. (2001) T.Love – Antyidol – jeśli mówimy o Kulcie, to nie sposób jednym tchem nie wymienić również załogi Muńka Staszczyka. Wiem, doskonale wiem, że to nie jest ich najlepsza płyta (Muniek powiedział wręcz kiedyś, że najgorsza). Wiem, że mają kilka nieporównywalnie lepszych albumów z ponadczasowymi hitami. Ale tak się złożyło, że drogę do nich utarł mi właśnie dość przekrojowy „Antyidol” i do dziś mam sentyment do tego materiału.
13. (2001) David Bowie – The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars – w tamtym czasie Bowiego znałem z tekstów w Machinie i z książki „My, dzieci z dworca ZOO”. Wiedziałem, że jest to artysta wybitny, ale w sklepach muzycznych nigdy nie udało mi się trafić na jego materiał. Pewnego dnia do domu od koleżanki wróciła moja Mama i powiedziała mi, że jej syn może ściągnąć mi z internetu i nagrać dowolnie wybraną płytę. Wybór szybko więc padł na kultowy concept album Bowiego. Gdy w końcu dostałem mojego „pirata”, opadła mi przysłowiowa kopara. To było wkroczenie na kolejny level, jeśli chodzi o poznawaną muzykę.
14. (2001) Pidżama Porno – Styropian – z biegiem czasu Pidżama rozmieniła się na drobne, a Grabaż pokazał jakim jest jebanym bucem i odcinaczem kuponów. Gdy jednak byłem w wieku gimnazjalno-licealnym, zespół miał jeszcze dobre opinie i grał ciekawą muzykę. „Styropian” był bardzo dobrą alternatywą wobec neo punka ze Stanów czy rodzimych potworków w postaci Włochatego czy Ulicznego Opryszka Oj. Poza tym to naprawdę solidna, rockowa płyta.
15. (2002) The Clash – London Calling – ten legendarny materiał kupiłem już sobie na płycie CD w Empiku. Grupę znałem dzięki opisywanej powyżej koncertówce, jednak „London Calling” rozbiło bank… Jeśli chodzi o poziom aranżacji i bogactwo dźwięków, to tę muzyczną podróż mogłem na tamten czas porównać do „Ziggy’ego Stardusta”. Album ten na kilka lat „zespolił” mnie mocno z muzyką brytyjską i nauczył szukać w punk rocku czegoś więcej, niż tylko trzech akordów i darcia mordy.